Najnowsze Wideo

Gorzki Kanał

Wszystkie Wpisy z gorky blog

26 stycznia 2014

Do naszego pięknego kraju w końcu zawitała zima, racząc nas typowo zimową aurą i śniegiem, którego ilości przerażają naszych drogowców, jak i kolejarzy. Sorry, taki mamy przecież klimat, no nie? Mamy, co nie oznacza, że musi mi się taka pogoda podobać. Wolałbym już się pocić smażony przez słońce, tak jak to miało miejsce w Tokyo, niż liczyć na to, że tym razem mój autobus przyjedzie z mniejszym opóźnieniem niż 15 minut,  nie powodując tym faktem u mnie lekkiego odmrożenia nóg. Trzeba było zostać tam i prosić o azyl polityczny czy coś... Przynajmniej by teraz człowiek nie marzł, tylko pracował na zmywaku w jakiejś podejrzanej knajpce na Harajuku.

JWG - Harajuku (mekka hipsterów)

By: Unknown on: 1/26/2014

14 stycznia 2014

Minęło kilka długich tygodni, wliczając w to święta (urwanie głowy) i organizowanie Pog(R)adajmy (jeszcze większe urwanie głowy, choć Sly twierdzi, że nic nie robiłem). A na horyzoncie - SESJA. No cóż, trzeba znaleźć chwilę i naskrobać, póki się jeszcze cokolwiek pamięta. Oto kolejny wpis ze swej wyprawy do dalekiej Japonii.


Zatem kolejny wpis, a w nim: największy kompleks świątynny w Tokio (uwaga, zdjęcia nie były w żaden sposób modyfikowane! [oprócz grafik-miniatur i bannerów]).

Ostatni wpis zakończyliśmy... hmm.. a tak, w japońskim metrze, a dokładnie w tokijskim. Sama przejażdżka nie należała do zbyt "fajnych" (a co pod taką nazwą ma się kryć?). Metro to metro, ot każdy widzi, jakie jest. Nie dziwnym też jest, jeżeli jest ono zapchane i trudno je znaleźć. Takie właśnie jest tokijskie metro. Nie wiem, jak to możliwe, ale wystarczy pięć minut, by zgubić drogę i wyjechać na drugi koniec metropolii. Całą sprawę teoretycznie ułatwiają opisy tras (także podpisane po angielsku), jednak i z nimi, jak i bez nich zgubić się jest bardzo prosto.

Widać tokijskie metro skrzywiło mnie na resztę życia..

Mimo tego udało nam się odnaleźć stację, później odpowiedni pociąg, którym przejechaliśmy kilka stacji do stacji przesiadkowej, na której to odnaleźliśmy kolejną linię i nią już tylko dwie stacje dalej dotarliśmy do punktu docelowego. Kompleksu świątynnego Asakusa.

Kilka słów wprost z wiki i ździebko historii (tak, byście mieli lepszy zarys tego miejsca):

Asakusa – rozległa dzielnica o charakterze mieszkaniowym, pełna świątyń różnej wielkości, dających enklawy zieleni. Największa z nich to kompleks wokół Sensō-ji, rozpoczynający się długą osią zadaszonej ulicy, flankowanej przez liczne kramy. Japońskim zwyczajem, obok buddyjskiego gmachu głównego, znajduje się sintoistyczna Asakusa-jinja. Cały kompleks świątynny jest jednym z najpopularniejszych w kraju celów pielgrzymkowych. Okolica ma do dzisiaj dość tradycyjny charakter; znajduje się tam nieco drewnianych domów przy kameralnych zaułkach, a także, otoczone gęstą, ale raczej niską zabudową, wesołe miasteczko Hanayashiki, założone przed 150 laty. Niedaleko świątyń, nad Sumidą, znajduje się duży dworzec prywatnej kolei Tōbu, wbudowany w dom towarowy jeszcze przed wojną. Wszystko razem tworzy, charakterystyczny dla Japonii, religijno-handlowo-rozrywkowy kompleks ożywiony do późnego wieczora. [wikipedia]


Pierwsze, co rzuciło mi się przy świątynnej bramie, to... liczne wycieczki szkolne. Z naciskiem na liczne damskie mundurki i telefony komórkowe obwieszone licznymi przywieszkami czy, jak je teraz nazywają, "phone strips" (pod koniec wyjazdu sam będę miał przy telefonie liczną kolekcję różnych kotów, misiów i gór Fuji). Wszędzie pełno młodzieży w wieku gimnazjalnym, która z nieukrywaną radością cieszyła się z wycieczki (i zapewne z faktu, że tego dnia poranne zajęcia już się nie odbędą), przy okazji robiąc sobie liczne zdjęcia grupowe na tle nieziemskich zabytków i kupując pamiątki na straganach dla siebie i przyjaciół. Nie minęło pięć minut i zaczęliśmy robić dokładanie to samo...

Same stragany oferowały liczny asortyment, począwszy na papierowych maskach i orzeszkach w miodzie, a skończywszy na małych szklanych figurkach Neko. Przepiękne figurki wpadły nam w oko i nie mogliśmy dopuścić do sytuacji, by nie zakupić takiej (jakby nie było oryginalnej) figurki. Pod koniec wyjazdu okaże się jednak, że liczba kotów (które okażą się upominkami) została przebita przez liczne japońskie słodycze, ale o tym kiedy indziej.

Po oderwaniu się od nowo zakupionych dóbr i od oglądania kolejnych już straganów zaczęliśmy
zmierzać w kierunku głównej świątyni. Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę liczne stragany (z pięknymi kimonami, maskami, figurkami i o mój bosze wieloma innymi super-duper fajnymi rzeczami, których wymienianie zajęłoby mi jeszcze z pół dnia), ale dotarliśmy do samej świątyni, wielkiej i majestatycznej budowli. Tłum w środku nie był zbyt wielki, no może oprócz pozłacanego ołtarza shinto, który przyciągał większość uwagi. Ja w tym czasie zacząłem spoglądać na boki, gdzie nie tylko spostrzegłem dziewczynę pracującą w świątyni (MIKO), ale także świątynne sklepiki, w których asortymencie znajdowały się wróżby i talizmany. No cóż, na jednym końcu świata sprzedają dewocjonalia z plastikowym Jezuskiem przyklejonym do pudełeczka, a na drugim krańcu wróżby i talizmany na szczęście.

Sam asortyment talizmanów był niesamowity. Były tu takie "podstawowe" talizmany, odstraszające złe duchy czy chroniące przed chorobą, ale też takie bardziej "pro" z moimi ulubionymi: chroniącymi przed wypadkiem samochodowym, upadkiem ze schodów czy odpowiedzialnymi za udane egzaminy. Tych nakupiłem trochę. Wiecie, tak na wszelki wypadek, by jakoś przeżyć kolejną sesję...

Po obejrzeniu świątyni zostało nam jeszcze trochę czasu, więc postanowiliśmy rzucić okiem do przyświątynnego kompleksu ogrodowego. Sam kompleks był przepiękny. Małe symetrycznie przycięte drzewka pięknie komponowały się z malutkim żywopłotem i jeziorkiem, w którym to pływały japońskie karpie w dwóch barwach: białym i złocistym. Czyste piękno, które niestety zostało okaleczone licznymi znakami informacyjnymi. O jakiej treści? UWAGA GOŁĘBIE.


Z początku sądziłem, że to jakiś dobry dowcip i z obawą zacząłem szukać ukrytej kamery japońskiej
telewizji, bo raczej wolałem się nie znaleźć w jakimś programie telewizji śniadaniowej, w której to nic niepodejrzewający Gaijin zostaje zaatakowany przez gołego faceta w masce gołębia.. Na całe szczęście znak okazał się w 100% prawdziwy. Można było z niego wyczytać (także po angielsku), jakoby gołębie nieświadomie mogłyby nafajdać i że prosi się o niedokarmianie tych fajdających stworzeń. Raczej oczywista oczywistość umieszczona na dodatek na znaku. Znaku, który nie okaże się jedynym dziwnym znakiem podczas całej naszej wyprawy.

Nadszedł jednak czas, by opuścić kompleks świątynny i biegiem (bo zasiedzieliśmy się w jednym ze sklepików) powrócić na miejsce zbiórki, by wraz z resztą wycieczki znów za pomocą metra dotrzeć do kolejnego punktu wyprawy.


Galeria Zdjęć:



W następnym wpisie o strasznie drogim harajuku i otwieraniu supermarketu.

JWG - ASAKUSA, piękno świątyń

By: Unknown on: 1/14/2014

23 grudnia 2013

Święta już coraz bliżej, już w oddali słychać odgłos wielkiej ciężarówki Coli miażdżącej na swej drodze biednych kolędników i bezlitosny tłum walczący o ostatniego karpia w jakimś dużym supermarkecie. Zanim jednak ja sam oddam się w błogi stan świątecznej maniany (pomarzyć dobra rzecz), pora na kolejną część relacji z podróży do Japonii. Dziś o poranku gaijina i poruszaniu się metrem. Miłego czytania!


Godzina 5.00 
Z całych sił staram się nie patrzeć w kierunku okna, miejsca, z którego mimo zasuniętej kurtyny dobiegała łuna światła. Mimo szczerych chęci i przyzwyczajenia organizm z całych sił odrzucał sen. Niestety prędzej czy później musiało do tego dojść. Walki ze zmianą strefy czasowej.

Leniwie siedząc na łóżku, zastanawialiśmy się, co dalej. Mimo pokaźnej ilości jedzenia zakupionego dzień wcześniej nic już nie zostało, a ilość drobnych pieniędzy nie pozwalała na użycie automatów z dołu. Tak więc należało czekać. Czekać na śniadanie, które rozpoczynało się już od godziny 6.30.
Jak spożytkować 1,5 godziny rano w tokijskim hotelu? Oczywiście zacząć oglądać telewizję. 

Hotelowy telewizor nie należał do jakichś wybitnych cudów techniki (zero hologramów i obsługi gestami, to tylko Japonia, nie obca cywilizacja). Niezbyt płaski telewizor LCD, na oko sprzed 5-6 lat. To, co się rzucało w oczy, to oczywiście marka (zawsze japońska) oraz całe mnóstwo kabli i kabelków łączących telewizor z odtwarzaczem VoD i z tajemniczą dziurą w ścianie (pewnie antena/kablówka). Zadziwiające jak na tak rozwinięty kraj był fakt, że udało mi się odnaleźć tylko 6 kanałów telewizyjnych. Odrębną kwestię stanowiła zawartość tychże kanałów.

Najlepsza rzecz, jaką oglądaliśmy.
Królestwo dla tego, kto odnajdzie detektywa Hipstera
(nasza nazwa robocza).
Kilkukrotnie miałem już okazję oglądać japońskie programy, począwszy od talk-show, a skończywszy na programach rozrywkowych, podczas to których uczestnicy łamali sobie szczęki bądź tłukli się świetlówkami albo innym rodzajem żarówek. Zawsze jednak sądziłem, że jest to "creme de la creme", najgorsze z najgorszych stworzone tylko po to, by szokować, a poprzez szok przyciągać zainteresowanie. No i widzów. Jednak rano japońska telewizja na wszystkich kanałach serwowała coś, co można nazwać telewizją śniadaniową. Nic, tylko rozmowy, wywiady z gośćmi, przegląd prasy, a całość przeplatana reklamami, które pojawiają się bez zapowiedzi, w samym środku materiału.

Japońskie reklamy to temat na jeden albo nawet i dwa TYSIĄCE wpisów. Dla obcokrajowca każda jest dziwna na swój sposób, prezentując różne podejścia. Ja podczas swojego pobytu widziałem różne reklamy, zaczynając od Jean Reno przebranego za Doraemona sprzedającego samochody, a kończąc na śpiewającym i tańczącym bekonie. Idealnie w me gusta. Zwłaszcza o godzinie 5.15, czekając na hotelowe śniadanie.

Godzina 6.30
Jakimś cudem udało nam się jednak dotrwać do godziny 6.30. Cel - śniadanie. Wykonanie? Jak się okazało, nie było to zbyt proste. Powód - za mało stolików, za dużo Salarymanów. Niezbyt wielka część lobby hotelowego przerobiona na lunch room tonęła w szarawych garniturach. Większość osób wcinała z nieukrywaną chęcią śniadanie, które zapewne miało być zastrzykiem energii na resztę dnia. Dnia zapewne długiego, spędzonego w pracy za biurkiem bądź w delegacji. Zatem panowie i panie w nienagannych żakietach wcinali powoli kolejne pokłady ryżu i... parówek?

Parówki nie były jedyną zaskakującą dla mnie potrawą, której szczerze powiedziawszy nie bardzo się spodziewałem. Na dwóch stołach będących zaimprowizowanym szwedzkim stołem prezentowały się elektryczne garnki, w których przez cały czas grzał się ryż i zupa miso. Po drugiej stronie stały natomiast podgrzewane półmiski. Po lewej bardziej tradycyjnie: kiszonki z warzyw, sałatka, dwa rodzaje ryb i wiele rodzajów dodatków do ryżu. Po prawej natomiast smakołyki kuchni zachodniej: jajecznica (mocno ścięta), parówki, tosty i rogaliki z dżemem bądź czekoladą. I ta część stołu cieszyła się zainteresowaniem Japończyków. To znaczy połowicznie, bo większość tac wyglądało bardzo podobnie. W skład przeciętnej tacy wchodziła jajecznica nałożona obok bądź bezpośrednio na ryż oraz parówki i ketchup. Moja opinia? Raczej dziwny zestaw, ale są gusta i guściki, a co za tym idzie, sam zdecydowałem się na śniadanie w iście japońskim stylu, w którego skład musiały wejść zupa miso, ryż z posypką (posypka do ryżu to NAJLEPSZA RZECZ, jaką wymyślił przemysł kulinarny w Japonii) i rybą oraz sałatka polana sosem sojowym. A całość zakończona rogalikiem i japońską herbatą z czarki. Co prawda "upolowanie" herbaty nie należało do najprostszych zadań, ale jakimś cudem udało mi się rozgryźć elektryczny czajnik, którego nawet niektórzy Japończycy nie byli w stanie użyć. Jak tego dokonałem? Starą dobrą techniką o prostej nazwie "akcja-reakcja". Na czym ona polega? 

1. Należy odsunąć się od automatu o krok. 
2. Wciśnij guzik (im bardziej kolorowy, tym lepiej). 
3. Jest reakcja? Tak? Zadanie wykonane.
4. Nie? Naciśnij kolejny guzik. Powtarzać aż do osiągnięcia pożądanego efektu.

Gwarantuję, że dzięki tej metodzie uda Wam się rozgryźć większość maszyn. Albo ją wysadzić...

Rano okolica wyglądała zupełnie inaczej...
Po śniadaniu królów, a raczej cesarzy, przyszła pora opuścić hotel i ruszyć w miasto. CEL - największy kompleks świątynny w Tokio. Wykonanie? Znów niezbyt dobre, a to za sprawą transportu, z którego przyszło nam skorzystać. Przed nami pojawiła się wizja poruszania tokijskim metrem.

O japońskim metrze słyszałem tysiące historii i anegdot, a większość z nich opierała się na prostym schemacie:
obcokrajowiec + nieznajomość znaków/miasta = wtopa. 


Zatem nasza reakcja na widok mapy tokijskiego metra mogła być tylko jedna - co to ma być, do cholery...

Tokijskie metro to jedna z największych sieci kolejowo-komunikacyjnych na świecie. Mamy tu do czynienia nie tylko z kilkunastoma liniami metra, ale także kolei naziemnej oraz kolei tradycyjnej z kultowym już Shinkansenem na czele. A wszystko to poprzeplatane i łączące się w jedną, lekko chaotyczną całość. Niczym wielki talerz spaghetti ugotowanego przez szaleńca.

Po odnalezieniu na mapie stacji docelowej, od której dzieliło nas tylko kilka kilometrów oraz tylko jedna
Automatyczna bestia tylko w
języku japońskim.
przesiadka, przyszła pora na zakup biletu w automacie. Okazuje się, że nie jest to zbyt trudne zadanie, pod warunkiem, że nie chcemy zakupić biletu miesięcznego. Bilety jednorazowe najłatwiej kupować, patrząc na osobną mapkę zawierającą wysokość opłat za przejazd naniesionych na mapę i płacąc odpowiednią ilość jenów (w końcu jeny są podawane liczbami arabskimi ;).


Bramki czasem potrafią napsuć krwi.
Kolejny punkt programu to bramki. W przeciwieństwie np. do bramek w warszawskim czy paryskim metrze, przejście jest cały czas otwarte, a zamyka się dopiero, gdy ktoś nie użyje karty bądź nie przetnie biletu. Kompletna odwrotność i pełna mechanizacja, powiecie. Prawda jest jednak taka, że bramki zamyka pracownik metra, który cały czas kontroluje nas wzrokiem, czy aby  na pewno użyliśmy biletu..


Na szczęście i po angielsku..
Jeśli już sądzimy, że udało nam się i już nic nam nie stanie na drodze do celu, to jesteśmy w błędzie. I to ogromnym, gdyż przed nami największa radocha - poszukiwanie peronu i odpowiedniego toru. Ilość przejść, rozwidleń, schodów, to jest jakieś piekło! Tak jakby ktoś specjalnie zaprojektował kręte i małe tunele metra tylko po to, by wygubić połowę pasażerów, gdy ci będą szukać upragnionego pociągu. Na szczęście od kilku lat wszelkie oznaczenia oraz tablice świetlne pokazują kierunek trasy po angielsku, dzięki czemu nasza szansa na dotarcie do punktu docelowego niewątpliwie wzrosła.

Zatem wyposażeni w bilety przemieściliśmy się w kierunku peronu. 
Cel - kompleks świątynny.

Jednak o kotach, świątyniach, drogich dzielnicach i paradowaniu w yukacie po salonie Louis Vuittona w kolejnych wpisach!

JWG - Niewyspanie i spotkanie z metrem.

By: Unknown on: 12/23/2013

15 grudnia 2013

Cała ta Japonia to zwariowany kraj. Na każdym kroku automaty, i to z wieloma różnymi (mniej lub bardziej dziwnymi) towarami. Ale, jak to mówią (nie, nikt tak nie mówi, Gorky), automatem się nie najesz, więc logicznym jest, że dalej przemierzaliśmy tokijskie uliczki w poszukiwaniu jakiegokolwiek sklepu. Pora na kolejną porcję moich przygód w odległej Japonii.

Nie kupując nic w pantsu-automacie, szliśmy dalej wzdłuż stacji kolejowej, szukając czegoś bardziej pożytecznego niż automat dla zboczeńców stojący sobie na końcu ciemnej alejki. Ogólnie rzecz biorąc, tych ciemnych uliczek jest multum i nie działają na obcokrajowca pozytywnie. Coś jak ciemna alejka na Pradze czy w Nowym Yorku. Nie ważne, ile by  mnie ludzie/policja przekonywali, że jest to bezpieczna okolica i nic mi się nie stanie, zawsze mam wątpliwości, czy faktycznie wszystko będzie ok. Mimo tego musieliśmy parę takich uliczek przejść (by skrócić sobię drogę), by w końcu dotrzeć do celu naszej wyprawy - sklepu seven/eleven.

Aktualnie sklepy te zmieniły nie tylko właściciela (jak się okazało, nie do końca, jest to po prostu holding) ale i nazwę, zatem teraz należy szukać seven&I holdings albo po prostu seven. Była to jedna z najbardziej rozpoznawalnych sieci sklepów odpowiadająca naszemu spożywczo-monopolowemu, która niedawno obchodziła rocznicę (pierwszy sklep otwarto już w latach 60-tych). Ciężko przyrównać to na nasze warunki, gdyż sklep taki przypomina bardziej dużą stację benzynową, gdzie można zakupić różnorakie alkohole, kanapki czy przekąski, niż nasz klasyczny spożywczak. W sklepach takich jak Seven czy Familly Mart możecie zapomnieć o zakupie półproduktów, z których ugotujecie sobie wieczorem obiadek. Prędzej kupicie gotowy dwudaniowy obiad zaprasowany hermetycznie na talerzu niż ziemniaki czy marchewkę. Co prawda niektóre warzywa i owoce można kupić, jak na przykład obraną małą marchewkę czy zafoliowane banany, ale nic powyżej dwóch sztuk raczej nie kupicie. Są tego dwa powody:

1. Przywiązanie do przesądów - Chcesz kupić kilka sztuk tego samego towaru? Masz chęć na spawkę onigiri czy kilka kanapek? OK, ale dwie albo jedną, bądź kilkanaście sztuk. Nie cztery. Czemu? Bo liczba cztery prawie identycznie jak słowo śmierć. Zatem nie kupicie nic w zestawie po cztery sztuki, co na dłuższą metę, uwierzcie mi, jest naprawdę upierdliwe..

2. Wszystko jest zapakowane. WSZYSTKO. Każdy produkt spożywczy jest tylko dla ciebie, czytaj - czysty i do zjedzenia oczywiście przez nas. Nieważne, co kupisz, musisz mieć warunki, by móc to zjeść w domu, w pracy, u koleżanki bez większego problemu. Zatem wszystko jest zapakowane hermetycznie, zawinięte w trzy folie i zapakowane w torbę (i to niejedną), a na dodatek dostajemy "narzędzia" umożliwiające nam zjedzenie naszego jedzonka. Najczęściej są to jednorazowe pałeczki, ale wielkokrotnie dostawaliśmy także wykałaczki, małe widelczyki do owoców, szpikulce drewniane do klusek, a nawet łyżki i łyżeczki. Wszystko dla wygody klienta. A tak, o widelcu zapomnijcie, ten zobaczyłem dopiero w restauracji w Osace. Ale o tym później.

Mangi. Mnóstwo mang, reprezentujące
różne gatunki.
Stałem więc w SEVEN jak osłupiały, nie wiedząc, gdzie patrzeć, a dookoła mnie produkty tak różne jak kultura Japonii. Spełnił się sen o dobrym japońskim żarciu, bo wszędzie stało niezłe żarcie! Oklepanym byłoby napisanie o sushi, bo stanowiło one mały wycinek tej sklepowej rzeczywistości. Oczywiście było, ale nie może to dziwić, skoro w Nihonie jest to traktowane jak zwykłe jedzenie niczym kiedyś u nas kabanosy i kawał bułki. Maki, sashimi, onigiri - jednym słowem wszystko, co dla żołądka i oczu miłe. Bo trzeba pamiętać, że Japończycy nie tkną niczego, co kiepsko (nieładnie) wygląda. Dla obcokrajowca to duże ułatwienie, gdyż dzięki temu na większości opakowań widnieje dany produkt, nie ważne, czy to chleb czy płatki śniadaniowe. No i większość opakowań jest przezroczystych, więc człek widzi, jakie sushi kupuje. Gorzej z produktami mniejszych marek i produktami regionalnymi - tu już zaczyna się zabawa w  "spróbuj i nie wypluj", bo wiele rzeczy potrafi na początku smakować kompletnie inaczej. Jednak wróćmy jeszcze na chwilę do małego sklepiku Seven w jednej tokijskich dzielnic.

Wyposażeni w koszyk przemierzaliśmy więc kolejne półki, szukając czegoś, co już znaliśmy i... nie było to proste. Wszystkie japońskie produkty, jakie poznałem w Europie, okazały się tanimi niemieckimi podróbkami.. A tutaj? Wszystko w innych opakowaniach podpisane własnymi Kanji.. Japonia rzuciła więc kolejne kłody pod nogi. Mimo tego udało nam się zrobić niezłe (i tanie) zakupy, w których skład wchodziły przede wszystkim tanie zestawy z sushi (przecenione po godzinie 20 i w przezroczystych opakowaniach), onigiri (gdyby w nocy zachciało się jeść, no i cena), dwie paczki Pocky (te same Pocky, na które pod koniec wyjazdu nie będę mógł już patrzeć) oraz herbata wyprodukowana przez Coca-cola Company i sok z japońskich jabłek. Wszystko fajnie, tylko czekało nas pierwsze (i nie ostatnie tego dnia) wyzwanie pod tytułem "dogadaj się i zapłać za zakupy". Gra ta w zależności od kraju potrafi mieć różny stopień trudności, a i reguły mogą się znacząco różnić. Dlatego zawsze byłem pod wrażeniem, gdy jakiemuś obcokrajowcowi udało się zrobić zakupy w Polsce, biorąc pod uwagę takie "aspekty" jak "Pan tu nie stał", czy "Mogę być winna grosika". Na dodatek próba dogadania się w innym języku niż polski czy łacina podwórkowa kończy się u nas zwykle porażką. Tak więc z pewną obawą podchodziłem do kasy, a w głowie pulsowała myśl: "Cholera, nic nie pamiętam z tego pokręconego języka!"

Na szczęście tym razem wszechświat raczył być dla mnie łaskawy, a kasę obsługiwał
Minęliśmy wiele ciekawych miejsc,
które były kompletnie niewidoczne nocą..
młody człowiek, dla którego było to prawdopodobnie "Arbajto" (praca dorywcza) tuż po szkole. Z nieukrywanym uśmiechem i zaśpiewem na ustach zdążył się ukłonić i po rzuceniu klasycznego już przywitania zaczął w tempie ekspresowym opróżniać koszyk, przy okazji kasując wszystkie produkty i.. chowając je do reklamówki. Już w tym momencie byłem w lekkim, żeby nie powiedzieć wielkim szoku, gdyż nikt nie pytał mnie, czy doliczyć mi reklamówkę. A, co najważniejsze, SPRZEDAWCA SAM MI PAKOWAŁ ZAKUPY. Staliśmy jak wryci z rękami w kieszeniach, będąc lekko zmieszani. Przyzwyczajenia z Polski na szczęście nie wygrały i cierpliwie czekaliśmy na zapakowanie zakupów, co nie trwało długo, a cała procedura była dodatkowo wzbogacona o wyczytywanie cen wszystkich produktów. Młody sprzedawca zapewne chciał mieć pewność, że wiemy, co kupujemy, i na pewno nikt nas nie chce oszukać na jakiś tam żelkach czy innym towarze. Po jednym z najszybszych procesów pakowania zakupów, jaki widziałem w życiu, przyszedł czas na płacenie. Młodziak podziękował za podejście do kasy, podał cenę do zapłaty i na wszelki wypadek wskazał sumę do zapłaty jeszcze na kasie. Lekko speszony podałem mu banknot o nominale raptem pięciu tysięcy yenów (za zakupy za około 1000 yenów), czekałem już na tradycyjne w Polsce zapytanie, "czy nie mam łaskawie drobnych". O dziwo (po raz kolejny) sprzedawca podziękował (po raz już chyba szósty), otworzył kasę, wybrał banknoty i drobne, przeliczył na moich oczach (przy okazji robiąc mi małą powtórkę z japońskich liczebników), podał wszystko na banknocie (tak, by ręce się nie zetknęły) i.. znów podziękował..

Wychodząc ze sklepu, cały czas jeszcze lekko się kiwaliśmy, co zapewne było pozostałością po tych wszystkich ukłonach, jakie wymieniliśmy ze sprzedawcą. Postanowiliśmy, że pora, by powoli wracać do hotelu. Oczywiście znaleźć punkt B (sklep) to jedno, a wrócić do punktu A (hotel) to drugie. Dla osób, które nie znają miasta i są na wyjeździe, proponuję sprawdzoną technikę wracania po swoich śladach, czyli wrócić tak, jak się przyszło. Jeśli natomiast wolicie doznania ekstremalne, możecie, tak jak my, próbować wrócić inną drogą. TEORETYCZNIE plan był dobry, w końcu większość dzielnic tokijskich opiera się na planie okręgu (czasem kwadratu). Zatem jeśli cały czas będziemy iść w prawo bądź lewo, to powinniśmy wrócić do punktu startowego. To tyle w teorii. Czemu?

Bo większość ulic w Japonii nie ma nazw..

Mogłoby się to wydawać skrajnie nielogiczne, jednak faktycznie w Japonii ulice nie mają nazw. Tylko te większe, które u nas klasą odpowiadałyby alejom, posiadają nazwy. Druga kwestia utrudniająca nawigacje to brak logiki w numeracji budynków. Zatem idąc małą uliczką, możemy minąć dom o numerze 17, by zaraz minąć dom z numerem 117.. Kwestie tą starali się "naprawić" amerykanie podczas swej nazwijmy to "wizyty przyjacielskiej" po II wojnie światowej. Jednak od razu po ich "wyjeżdzie" (a tam, nigdy nie wyjechali i nadal stacjonują np. na Okinawie) Japończycy wrócili do dawnej numeracji polegającej na numeracji kolejnych to wybudowanych budynków. A ponieważ Tokyo zmienia się z prędkością 6-9 nowych budynków na 2-3 lata, bardzo trudno wprowadzić jakiś logiczny system.

Krążyliśmy zatem po "kwadracie", ciągle skręcając w lewo. Niestety pomimo punktów charakterystycznych widocznych z każdego miejsca (muzeum sumo) nadal krążyliśmy. Na pewno sprawę ułatwiłaby nam informacja, że muzeum, wokół którego chodzimy, to w rzeczywistości DWA muzea (muzeum sumo i muzeum EDO) oraz kompleks świątynny, które zlewają się nocą w jedną całość. Na szczęście wpadliśmy na rozwiązanie, którego nauczyliśmy się u nas - "jak nie wiesz, gdzie jesteś, to dojdź do rzeki, a wtedy już łatwo znaleźć most (który musi mieć nazwę i jest na mapie)". Przystąpiliśmy więc do zadania i po zaledwie 10 minutach byliśmy nad rzeką. Kolejny cel? Stacja metra/kolei. Trzeba pamiętać, że japońskie miasta nie mają centrum, jednakże większość życia miasta toczy się właśnie wokół stacji. Tak więc idąc wzdłuż linii kolejowej, z łatwością już wróciliśmy do hotelu. Bez mapy, bez brania taksówek (które są zabójczo drogie) i w dodatku w kompletnych ciemnościach dotarliśmy do hotelu, by spożyć naszą wymarzoną kolację z pudełek.

Nasze małe zakupy.
Samo jedzenie było wyśmienite. Tak świeżej ryby owiniętej w niewiarygodnie miękki ryż nie jadłem nigdy wcześniej. Każdy kawałek smakował tak, jakby był specjalnie przygotowany dla mnie, ot, ani nie przesolony, ani nie za słodki. Bardzo równy smak, idealnie wyważony, pokazujący kunszt artystyczny i kulinarny ludzi, którzy przygotowywali to bento. Całość zakończyliśmy czymś słodkim, czyli Pocky i "miodowym" melonem w kawałkach, który to jest u nas niedostępny. Po takiej wyżerce mogliśmy juź na spokojnie położyć się spać, bo kolejny dzień miał być tak samo męczący.

Szkoda tylko, że przekonaliśmy się o tym już pięć godzin później..


O Bezsenności w Tokio, paradowaniu w yukacie i sklepie wszystko po 100 yenów w kolejnych wpisach.




BTW w międzyczasie miałem okazję zawitać w radiu WNET w tygodniku kulturalnym, opowiadając o Japonii i rzucając kilka rad dla osób, które chciały by się wybrać do Kraju Kwitnącej Wiśni. Dla chętnych, którzy chcieliby posłuchać (jak zjada mnie trema), link -> http://www.radiownet.pl/#/publikacje/podroz-do-kraju-wschodzacego-slonca .

JWG - w poszukiwaniu sklepu (Tokyo)

By: Unknown on: 12/15/2013

30 listopada 2013

Do napisania kolejnego wpisu potrzebowałem dwa albo i trzy razy więcej czasu niż zwykle. Nie jest łatwo w sposób krótki spisać wszystko, co napotkałem w Japonii..
 Ah, ta Japonia. Nawet teraz, siedząc w warszawskim fast foodzie, wspominam z radością tamtą podróż. Podróż, która pozwoliła mi spojrzeć pod innym kątem nawet na takie banalne sprawy jak jedzenie. Tak więc jesteśmy z powrotem w Tokio, mamy wieczór i dwójkę Gaijinów wyruszających z hotelowego pokoju w poszukiwaniu zapasów. Dzień jak co dzień w mieście takim jak Tokyo.

Zanim wyszliśmy na miasto, postanowiliśmy raz jeszcze "przeszukać" hotel w poszukiwaniu ciekawostek i czegoś, co mogło by się przydać na później (czytaj - jedzenie). Brzmi trochę jak gra RPG? No cóż, 12 tysięcy kilometrów od domu człowiek woli upewnić się, że nie umrze z głodu, znajdzie jakiś ekwipunek albo nie ugryzie go jakieś zwierzę (WHAT Gorky.. mniej Grania - więcej pisania). Na szczęście Japonia to bardzo bezpieczny i normalny (czy aby na pewno?) kraj. No i jest to przede wszystkim bardzo rozwinięty kraj, o czym może świadczyć na przykład ilość maszyn vendingowych.

Jak mówią(iły) badania z 2005 roku o "industrializacji kraju i rozwoju usług" (czy jakoś tak, tytułu dokładnie nie pamiętam), na jednego mieszkańca Japonii przypada(ło) 3,5 automatu. Jeśli weźmiecie pod uwagę, że Japonię zamieszkuje ok. 135mln ludzi, to liczba ta wydaje się wam nierealna? Mnie też się wydawała do czasu, kiedy spotkałem się z automatami face-to-face. A spotkanie to nadeszło bardzo szybko, bo, jak się okazuje, nawet w hotelach są automaty.

To małe po lewej, automat z kartami do VOD. 
Spotkanie pierwszego stopnia odbyło się na 5. piętrze na hotelowym korytarzu. Przywitał nas rządek automatów o różnym asortymencie. Na początek mały automat wydający karty VOD. Chcesz obejrzeć film, serial bądź "coś ostrzejszego"? Nie ma problemu, wychodzisz na korytarz, kupujesz kartę, na której jest kod pod zdrapką, i już możesz śmigać po filmach 18+... to znaczy filmach dokumentalnych. Dobre rozwiązanie zapewniające swobodę i anonimowość (nikt ci nie dopisuje do rachunku niczego i człowiek nie musi się rumienić podczas płacenia za pokój..). Podobnie sprawa ma się z barkiem w pokojach, które są puste.. No bo i po co mają być pełne, skoro obok automatu na karty VOD jest automat z... PIWEM. 

PIWO!
TAK, automat pełen zimnego piwka i czegoś, co piwem jest tylko z nazwy (o KIRIN STRONG 8% jeszcze będę wspominał). Obok tych dóbr kolejne automaty, tym razem z kawą w puszkach i napojami energetycznymi. A jeszcze dalej dwa automaty z "mrożoną" herbatą. Choć nazwa "mrożona" kompletnie nie pasuje mi do tego, co widziałem i próbowałem. Są to raczej NORMALNE w smaku herbaty, które smakują tak, jakby ktoś zaparzył domową herbatkę i przelał ją sobie do butelki. Idealny smak, który nie jest przesłodzony i na dodatek odświeża niczym dobra kawa. Oczywiście, jak to z japońskim żarciem, i tu trzeba uważać, bo można nadziać się na takie "smakołyki" jak herbata z domieszką prosa czy soi. Da się to oczywiście wypić, ale, jak na gajdzińskie gusta przystało, nie jest to coś, co się wspomina ze smakiem. Tak więc staliśmy jak wryci, obserwując całą tę maszynerię, lekko niedowierzając. Człowiek czuje się, jakby przyjechał z Afryki albo jakiejś dziczy, w której sukcesem jest postawienie malutkiego automatu z kawą na uczelni. A tutaj? CAŁY rząd różnych towarów na wyciągnięcie ręki, i to bez wychodzenia z hotelu! Na dodatek ceny takie jak wszędzie (ok.120 -150 yenów za butelkę herbaty). Czy to był koniec? Jakżeby nie, zachęceni tym małym sukcesem zaczęliśmy sprawdzać każde piętro i natknęliśmy się na trzecim piętrze na... Automat z curry.

Aż ślinka leci..
To już był lekki szok. Automat z ciepłym jedzeniem, a w menu różne zupy i curry (akurat zup nie było za wiele - tylko Polacy mają tysiąc zup w menu) czy miso oraz wspomniane już CURRY. Samego curry naliczyliśmy z pięć rodzajów (z mięsem, mięsem, mięsem, mięsem... no dobra, z różnym rodzajem mięsa i różnymi sosami takimi jak Indie curry z kurczakiem - kolor ten sam). Jedyne, co mogło nas zniechęcić od wypróbowania tego monstrualnie dziwnego automatu, to cena. Nawet jak na standardy japońskie ponad 1000 Yenów to lekko za dużo. Postanowiliśmy zatem, że czas opuścić hotel i wybrać się w nieznane w poszukiwaniu pożywienia, które byłoby zjadliwe dla żołądka Gaijina z Europy Wschodniej.

To uczucie, gdy wychodzisz z hotelu w środku nieznanego kraju,zawsze jest takie samo. Lekki strach wymieszany z zaskoczeniem i niepewnością. Oczywiście wszystko zależy od osoby podróżnika i samego kraju. Łatwiej jest, gdy kraj jest bliżej naszej ojczyzny i jest w tym samym (bądź podobnym) kręgu kulturowym. Gorzej, jak jest się na drugim końcu świata i na dodatek nie zna się kompletnie języka i kultury. Faktu też nie ułatwia industrialna zabudowa i kompletne ciemności, które w Tokio są chyba jakąś porąbaną normą. Szliśmy więc tokijską ulicą w stronę, jak nam się wydawało, stacji, uzbrojeni jedynie w trochę wiedzy o kulturze japońskiej i niewielki zasób wiedzy socjologicznej. Musiało to wystarczyć, bo, jak się okazało, nikt przed wyjazdem nie ogarnął się na tyle, by pouczyć się japońskiego. Bez znajomości miasta, języka i znaków (a trzeba dodać, że KANJI są wszędzie) przemierzaliśmy po kolei kolejne tokijskie uliczki, napotykając po drodze na różne miejsca mniej bądź bardziej ciekawe. Na pierwszym miejscu tego wieczora uplasował się na pewno automat z... majteczkami.

Nie, nie moje zdjęcie. Szczerze, aż
głupio bym się czuł robiąc takiej maszynie
zdjęcie.. Ale polecam zajrzeć do internetu.
Można tam znaleźć fotki
 takie jak powyżej.. Te akurat są nowe..
CHYBA..
Jest to jedna z tych wielu rzeczy, w które człowiek nie wierzy, póki nie pojedzie do Japonii. Jeśli jesteście ciekaw, cóż to takiego, to śpieszę z wyjaśnieniami. Jest to automat jak każdy inny, z tą różnicą, że w środku zamiast napojów czy gadżetów z anime czy jakiejś innej serii są małe hermetycznie zamknięte paczuszki. Zawartość to oczywiście (Gorky, to nie takie oczywiste..) majteczki, które były wcześniej noszone... Jakby tego było mało, obok każdej paczuszki jest zdjęcie "Kawaii" dziewoi, która wcześniej miała na sobie ten "towar".

Jeśli sądzicie, że nikt tego nie kupuje, to jesteście w błędzie. I to dużym. Jest to dziwny, ba, cholernie dziwny fetysz, którego na szczęście nie ogarniam i na pewno nie chcę ogarniać, ale Japończycy lubią to. I to lubią przez duże L. Majtkowy fetysz jest chyba jednym z największych, tuż obok stóp, no i oczywiście piersi. Stąd też pojawiająca się w dużej ilości anime/mang motyw majtek czy nawet specjalne żabie ujęcie wprost na wielokolorowe bądź klasyczne białe pantsu.. Tak więc za mną był już pierwszy freak-point na mojej freak-liście.


No dobrze, ale gdzie ten sklep? O tym oczywiście w kolejnym wpisie.
[Zamiast sklepu znaleźliśmy dwustuletnią świątynię..]

JWG - Widzę automaty. Wszędzie automaty.

By: Unknown on: 11/30/2013

31 października 2013

Po 20 godzinach lotu, zamieszaniach na trzech kolejnych lotniskach i przedarciu się przez papierkowe piekło rodem z japońskich horrorów w końcu opuściliśmy lotnisko Narita. Jechaliśmy z oszałamiającą prędkością 60km/h po autostradzie łączącej Naritę z Tokyo. Kierowca, opanowany starszy pan, widać nie zamierzał przekroczyć prędkości nawet o 1/10 kilometra i zdecydowanie jechał środkowym pasem, broń Boże nie chcąc złamać żadnego przepisu drogowego. Jakaś odmiana od naszego swojskiego drogowego piekła, pomyślałem.

Jadąc autokarem, nadszedł czas na jeden z najmniej ulubionych
Obwodnica jak obwodnica.
Nic nadzwyczajnego.
punktów programu wśród polskich wycieczek, t.j. zbieranie pieniędzy za wejścia i różne atrakcje. Tym razem (a, wierzcie mi, niejedno już widziałem) wszystko poszło sprawnie. Widać ludzie jadący do Japonii wiedzą, że niektóre rzeczy kosztują, i z tym faktem trzeba się pogodzić..

Taa, jasne. Wszyscy byli zadowoleni, bo kurs yena od kilku tygodni był spadkowy, dzięki czemu przyszło nam zapłacić mniej za bilety przejazdu i muzea. Kilka cyferek na giełdzie w dół, a jak cieszy szarego człowieczka z Europy Wschodniej..
Reszta drogi minęła nam równie dobrze, a spędziliśmy ją na oglądaniu widoków Tokyo z tokijskiej obwodnicy.

Szczerze powiedziawszy nic, czego u nas nie ma (póki co), nie zaobserwowałem. Ot betonowe struktury i niska zabudowa składająca się głównie z domków jednorodzinnych. Widok zmienił się dopiero, gdy wjechaliśmy na most i naszym oczom ukazała się piękna (rzecz sporna) panorama Tokio. Wraz z majestatyczną budowlą wysoką na kilkaset metrów. Tokio Tower! - zaczęliśmy krzyczeć z zachwytem i niedowierzaniem.

O tym, że to nie było Tokyo Tower, mieliśmy się dowiedzieć dopiero dwa dni później... Co nie przeszkadzało nam w dalszym ciągu podziwiać panoramy miasta. Majestatycznego Tokio skąpanego w... ciemni i korkach..

Nie wiem, jak to jest, ale w całej Japonii noc przychodzi bardzo szybko. Zapomnijcie o godzinnym, romantycznym zachodzie słońca. Wsiadasz do metra i, wysiadając dwie stacje dalej, może się okazać, że już wita cię wieczór. Nie muszę chyba mówić, że gdy tak szybko zmierzcha, to niezbyt łatwo jest się zaaklimatyzować szarym ludkom z Europy.

Sam korek, na który trafiliśmy, zjeżdżając z obwodnicy, nie trwał zbyt długo, więc po parunastu
minutach mogliśmy już zobaczyć swój hotel. Majestatyczne dzieło nowoczesnej architektury, o stu piętrach i... Tak naprawdę był to malutki, bo tylko dziewięciopiętrowy hotelik klasy salary man (czytaj: nic nadzwyczajnego). Ot hotel taki jak większość budowli w Tokio - wkomponowany w otoczenie i niezbyt wielki. O tym, że hotel nie należy do gigantów, mógł też świadczyć brak restauracji, a jedynie część lobby wydzielona na część jadalną. Pokoje też nie biły rekordów wielkości, co nie przeszkadzało im w tym, by były bardzo przestronne i dobrze rozplanowane. Jednym słowem było tam wszystko, czego mógłby potrzebować zmęczony salary man po całym męczącym dniu pracy [albo picia z szefem], aż do czasu kolejnego pociągu do domu.

Hotelowy pokoik.
Za oknem
olśniewający widok (t.j. ściana)..
Tak więc byliśmy już w hotelu i z kluczem w ręku szukaliśmy naszego pokoiku. Nie muszę chyba mówić, w jakim stanie jest człowiek po 20 godzinach podróży dwoma samolotami. Na dodatek sama pogoda w Japonii nie rozpieszczała nas, serwując nam niezmienne 29 stopni Celsjusza na dzień dobry (i to w październiku!). Łazienka w takich chwilach zaczyna przypominać raj utracony dla zmęczonego podróżnika.
Pokój znalazł się na ósmym piętrze na końcu korytarza, tuż obok wyjścia przeciwpożarowego, które nomen omen dawało okazję oglądania swoistej panoramy miasta. Jednak zbyt długie skupianie swej uwagi na drzwiach nie wchodziło w drogę. Tłum (a przynajmniej ja) skandował głośno: rozrywek, igrzysk i ŁAZIENKI!

Łazienka, jakby nie było, to ważny punkt programu, dlatego była to pierwsza rzecz, jakiej zaczęliśmy szukać wzrokiem tuż po wejściu do pokoju. Nie było to trudne, bo sam pokój miał na oko jakieś 18 metrów kwadratowych i tylko dwoje drzwi. Także prędko otworzyłem drugie drzwi i moim oczom ukazał się koszmar większości obcokrajowców. Japońska toaleta.

Nie byłbym sobą, gdybym w tym miejscu nie napisał paru słów o japońskiej toalecie. Cała historia zaczyna się w połowie XX wieku. Po II wojnie światowej do Japonii przyjeżdża duża ilość obcokrajowców, w czym prym wiodą Amerykanie (przede wszystkim żołnierze stacjonujący w samej Japonii, jak i ci mający krótką przerwę podczas swojej podróży zwanej później "krzewieniem pokoju i demokracji w krajach Dalekiego Wschodu", t.j. Korea i później Vietnam). Jak każdy człowiek, tak i ci, co jakiś czas musieli skorzystać z pewnego przybytku i napotykali... nazwijmy to różnicę kulturową. I to taką z kategorii dziura w ziemi. Jest to oczywiście wielkie uproszczenie, ale tak ludzie Zachodu po dziś dzień widzą tradycyjną toaletę, nazywaną u nas potocznie "na narciarza" bądź "na Małysza" [Procedury opisywać chyba nie muszę?].

Przed wyjazdem za granicę radzę jednak nie zapominać, że ten rodzaj łazienki występuje w wielu krajach (bardzo często na Bliskim Wschodzie, a także czasem... we Francji) ze względu na to, że jest to jeden z najbardziej higienicznych sposobów załatwiania swych potrzeb. Wracając jednak do Japończyków z XX wieku. Jak to często bywa, Japończyk będzie bardzo długo się starał, by klient był zadowolony. Dlatego też w większości europejskich hoteli (a przynajmniej tych, gdzie nocowali obcokrajowcy) zaczęto wstawiać muszle klozetowe na wzór amerykański. I tak ludzie z Zachodu byli zadowoleni, a sami Japończycy, zaintrygowani ceramicznymi przybytkami, zaczęli robić to, co chyba potrafią najlepiej. Zaczęli kombinować, jak to usprawnić.

W ten sposób po kilku latach konstrukcja toalety wyewoluowała w... Washlet. Co to jest, zapytacie? Otóż jest to połączenie (godne mecha) toalety z bidetem, połączone na japońską modłę i wymasterowane z czasem do granic absurdu. Ja sam na swej drodze miałem do czynienia z kilkoma popularnymi modelami washletów i uwierzcie, jest to coś, czego zapomnieć się nie da.

Tak więc stałem w łazience jak wmurowany, a przede mną stał normalny, nienadzwyczajny washlet
I will eat your soul!
Spokojnie nie taka bestia straszna jak
ją malują.
MADE IN JAPAN. Pewnie nie byłbym tak speszony, gdyby nie fakt, że pierwszy raz w życiu patrzyłem na kibel posiadający obok wbudowaną rączkę, na której to był rządek guzików i pokrętło. Tak więc siadać czy nie, zacząłem się zastanawiać. Oczywiście natura sama podpowiedziała i dwie sekundy później siedziałem już na (jak sie okazuje) niezbyt wielkim japońskim washlecie.
Nie wiem, jakim cudem, ale czułem pierwotny strach, taki, jaki starsi ludzie czują przed komputerami. Strach przed tym, żeby nie zepsuć tej skomplikowanej machiny. Na pewno na plus nie działał fakt, że od momentu w którym usiadłem, cały czas lała się woda... Jednak udało mi się zachować nerwy i po skorzystaniu z toalety postanowiłem rozszyfrować zagadkę toaletowej enigmy.

Najważniejsze to nie dać się zwariować i zachować zimne nerwy. Na pewno byłoby mi łatwiej, gdybym nie czytał tych wszystkich książek o Japonii, w których to autorzy opisują, jak to spazmatycznie wciskali różne guziki i nie wychodzili na tym najlepiej. Dlatego też chcąc wyjść naprzeciw światu zachodniemu i zmierzyć się z moją washletową przygodą, opiszę pokrótce coś, co nazwałem:

WASHLETOWA PROCEDURA:
KEEP CALM AND USE WASHLET


1. Zachowaj spokój. To tylko toaleta. A skoro znalazłeś ją w Japonii, to znaczy, że i tak za późno. I tak jesteś na nią skazany/skazana.

2. Usiądź normalnie, równomiernie pośladkami na desce i przygotuj się na SPŁUKIWANIE WODY (deska ma wbudowany czujnik i rozpozna, gdy ktoś na niej usiądzie). Większość toalet wykona coś, co można nazwać PREPARATION (zostanie spuszczona woda). Podczas tej procedury możesz na spokojnie skorzystać z toalety, gdyż i tak większość odgłosów zostanie zagłuszona przez toaletowy wodospad. Uwaga! W niektórych lepszych toaletach publicznych jest specjalny guzik uruchamiający specjalną sekwencję dźwiękową (wodospad, ptaki).

3. Rozkoszuj się widokiem łazienki/kabiny.

4. Jeśli uważasz, że nadeszła pora opuścić łazienkę, poszukaj guzika odpowiedzialnego za mycie. UWAGA, dla Pań i Panów są oddzielne guziki! Użycie nieodpowiedniego guzika na przykład przez Panów może skończyć się różnie ("uuu you touch my tra la la").

5. Niektóre toalety posiadają także funkcje suszenia, pozwalające na wysuszenie mytych wcześniej części ciała.

6. Odszukaj spłuczkę. Mimo dziwnych opowieści NIE ma na to przycisku. Szukaj zwykłej (na modłę amerykańską) wajchy bądź czujnika (należy dotknąć ręką).

Procedury 4 i 5 można ominąć, korzystając jak przeciętny barbarzyńca z Europy z papieru. (UWAGA: w Japonii czasem papieru brakuje. Zdarza się to bardzo rzadko, ale zdarza się! Nie ma co się dziwić, gdy weźmiemy pod uwagę, ile milionów ludzi mieszka w tym kraju)

Dodam także, że wiele toalet publicznych nie ma mydła i ręczników... Szanująca się dama/dżentelmen mają takie rzeczy przy sobie. Naprawdę...

Po przygodzie z toaletą i lekkim odświeżeniu się przy pomocy odświeżacza (odour-killer) mogliśmy wyruszyć na poszukiwania pożywienia.

Ale o poszukiwaniach jedzenia, o poruszaniu się po ciemku i gubieniu się w Tokio już w kolejnym wpisie.


Krótka fotogaleria galeria:


JWG - Pierwsze spotkanie z washletem.

By: Unknown on: 10/31/2013

26 października 2013

W poprzednim wpisie starałem się stworzyć napięcie, opisując pierwszy dzień, który z punktu widzenia programu podróżniczego byłby cholernie nudny. Nie ma co się dziwić, prawie 20 godzin podróży w żaden sposób nie może być fascynujący i w takich programach zwykle kończy się na 60 sekundowej kompilacji krótkich ujęć z samolotu, przyspieszonych o jakieś 300%. Tym większy był mój zachwyt gdy wylądowaliśmy na Tokijskim lotnisku. W końcu będę mógł zacząć swoją wyprawę, z której napiszę ogromnie wielką relację!

Taa, jasne.. Tak na prawdę marzyłem już tylko o tym by wysiąść z samolotu...

Pierwsze chwile na japońskiej ziemi nie były niczym specjalnym. Ot długi na kilometr łącznik, który (tak zgadliście łączył różne części lotniska) pozwolił nam na kilometrową podróż (na piechotę) od rękawa tuż do sali przylotów. Muszę przyznać, że na początku byłem lekko spanikowany (żeby nie powiedzieć nieziemsko spanikowany), gdyż pierwszym co nas przywitało były kamery na podczerwień połączone z komputerem wielkości szafy. Z początku przypominało to bardziej przestarzałego Mecha niż machinę medyczną, jednak sam wygląd nie był tak straszny jak funkcja, którą ta machina pełniła. Jej zadaniem jest oczywiście odsyłanie chorych Gaijinów z powrotem do domu.

W tym miejscu należy wtrącić kilka słów o owej maszynie zagłady. Skaner  medyczny- IRD (czy jak go tam jajogłowi nerdzi od medycyny nazwali) został wymyślony przez japońskich/nowozelandzkich (kwestia sporna) uczonych w celu ochrony kraju przed ludnością z niecywilizowanej Europy/Stanów chorych na Sars/ptasią grypę/[miejsce na nową epidemię]. Całość działa dobrze, i faktycznie pozwoliła zatrzymać dużo osób, które nawet nie wiedziały o tym, że chore są. ALE jak przystało na maszynę rodem z MADE IN JAPAN maszyna ta jest lekko nad pobudliwa i możliwe były sytuacje gdy osoby będące lekko podziębione były odsyłane z kwitkiem. PODOBNO tak było (plotki rozsiewane przez obcokrajowców? Nie sądzę). Kwestie bezpieczeństwa w Japonii to nie przelewki..

Także przerażenie na widok tejże maszyny oraz fakt, że klimatyzacja w samolotach raczej chłodzi a nie grzeje (przez co miałem lekką gorączkę) czynił, że pociłem się niczym.. Polak na lotnisku na myśl o deportacji. Nerwowo i powolnym krokiem przeszedłem przez skaner i....

Okazało się, że maszyna była wyłączona.

Pierwszy sukces na japońskiej ziemi, Panie i Panowie Gorky nie zostanie deportowany z powodów zdrowotnych - pomyślałem. Z radością na twarzy mogłem przystąpić do kolejnego punktu programu - uzyskanie Wizy turystycznej.


Jak już wspominałem kwestie bezpieczeństwa są dla Japończyków ważne. Nikt w końcu nie chce
Na lotnisku nie wolno robić zdjęć i jak
przystało na Japonię, przepis ten jest mocno przestrzegany.
wpuścić do swojego kraju niebezpiecznych terrorystów, handlarzy narkotyków czy osób wwożących niebezpieczne przedmioty. Dlatego jeszcze w samolocie wszyscy obcokrajowcy (albo osoby wyglądające choć trochę jak obcokrajowcy) dostali piękne żółte karty formatu biletu na koncert, na których trzeba było z czysto japońską precyzją wpisać kilkanaście danych. Faktu nie ułatwiały wyjaśnienia w języku japońskim, które były krótkie i zapisane tylko w Kanji, ani podpisy w języku angielskim, które lekko mówiąc były mylące. Jeszcze śmieszniejszy był fakt ile miejsca było zostawione na poszczególne dane. I tak na Nazwisko była jedna kratka długości 7cm a na imię kratka długości 21cm... Próba wpisania czysto wschodnio-europejskiego dwu-członowego nazwiska kończyła się salwą śmiechu połowy samolotu, przy wielkim zdziwieniu japońskiej części pasażerów. Karta oprócz miejsca na dane personalne zawierała też część drugą opisaną krótkim hasłem: "Please be serious and answer correctly".  Dewiza jakże trafna do samych pytań.

Przykłady? Proszę bardzo:
-"Czy w przeciągu ostatnich trzech lat zostałeś deportowany z terytorium cesarstwa Japońskiego?"
Rozumiem, że to arkusz i z tego powodu został u standaryzowany, bo pytanie kogoś kto nigdy nie był tym kraju o wcześniejszą deportację może z początku wydawać się mało logiczne. No dobra, ale co mamy dalej.

-"Czy obraziłeś kiedyś Cesarza bądź władze Japońskie i czy z tego powodu zostałeś deportowany?"
Nosz, nie byłem deportowany (jeszcze, na szczęście) więc po co te pytania?? Jakbym znał japoński to bym normalnie napisał, że kocham Cesarza i jak go tylko spotkam to ukłonię się czysto japońskim ukłonem zarezerwowanym tylko dla niego (t.j. 90 stopni). Bam! Jaka wiedza, no nie? No dobra, kolejne pytanie.

-"Czy handlowałeś kiedyś substancjami zakazanymi typu używki, bądź popełniłeś wcześniej przestępstwo w Japonii bądź innym kraju w przeciągu ostatnich 3 lat?"
Tak, na pewno i to nie raz ale sądziłem, że to nie czas i miejsce na wypisywanie swoich osiągnięć. Czy może być lepiej?

-"Czy masz przy sobie narkotyki, psychotropy, leki zakazane, amunicję, broń bądź to przedmioty niebezpieczne i zakazane w Japonii?"
Szczerze? Pytanie o broń i amunicję lekko mnie zbiło z tropu. W końcu lecę samolotem linii Emirates, który jest szczelnie kontrolowany, tak samo jak wszelkie osoby, które chcą do niego wsiąść.. Ale rozumiem, mogło się trafić, zapytać trzeba, a Japończyk liczy na to, że międzynarodowy przestępca będzie szczery i napisze w oświadczeniu, że OCZYWIŚCIE wwożę ze sobą broń i narkotyki. Taka wiara w ludzkość tylko w Japonii. Czy to był koniec? NOPE.

-"Ile wwozisz ze sobą gotówki Podaj dokładną kwotę i symbole walut."
Myślałem, że lekko wyjdę z siebie, bo w UE jest powiedziane - Nic nas nie obchodzi ile kasy wwozisz, byle było to poniżej 10tysi (EURO), powyżej - zgłoś na przejściu, ale jak chcesz. Więc takie pytanie lekko mnie uraziło ale przecież nie powiem tego celnikowi na granicy bo gotów mnie przepraszać i pisać oficjalną notę. W końcu to Japonia - kraj, gdzie dobre maniery są stosowane nawet gdy tego nie chcesz.

Cała "ankieta zła" kończyła się standardowym jak na Japonię sformułowaniem "Mamy nadzieję, że jesteś szczery i nas nie okłamujesz. Dziękujemy za wypełnienie ankiety bezpieczeństwa, która umożliwi nam wydanie ci wizy. Dziękujemy."
Z wypełnioną wizą stałem w kolejce do okienka, czekając aż Pan Celnik obsłuży inne osoby i pokaże mi, że mogę podejść do okienka. Nie miało to nadejść od razu, a jego mina w stylu "kill me" mówiła sama za siebie.

Wspomniany wcześniej łącznik. Tak, jest cholernie długi..
Sama procedura wizowa jest prosta ale wielostopniowa. Na początek Pan/Pani celnik sprawdza czy wypełniona wcześniej karta jest prawidłowo wypełniona (obstawiam, że mimo braku znajomości angielskiego jest to tylko formalność). Jeśli nie ma się karty (co oznacza, że linie lotnicze są be i nie lubią cesarstwa) zostajemy skierowani na bok, gdzie czekają na nas te same karty wizowe we wszystkich językach świata! Tak naprawdę to tylko po chińsku, japońsku, angielsku i francusku, ale jak to mówią, "It's SOMETHING!".

Dalej już idzie łatwiej i stoimy w długaśnej kolejce do okienka ze zmęczonym Panem Celnikiem. W tym miejscu otrzymujemy wizę, która jest WSZYWANA do naszego paszportu zszywką i dwie naklejki, które są wizami z kodem QR. Szybkie i wygodne rozwiązanie. Przy okazji poczucie naszej wolności osobistej zostaje mocno naruszone gdyż musimy zostawić na skanerze odciski obu kciuków i zdjęcie całej twarzy, które zapewne posłuży do analizy naszej siatkówki i owalu twarzy.. A ludzie narzekają na Stany i NSA.. No cóż, jak mus to mus, w końcu chcę wjechać do Japonii pomyślałem i uśmiechnąłem się tak szeroko, że zawiesiłem system..
Po restarcie komputera, zostałem poinstruowany by nie przyciskać tak mocno kciuków i po powtórnym zdjęciu kciuków i słit foci wszystko było już ok. Dostałem wizę! Teraz już tylko odebrać bagaże i... Wait.. kontrola osobista?

Lekkim szokiem był fakt, że po otrzymaniu wizy musimy jeszcze przejść kontrolę może nie tyle osobistą, co po prostu kontrolę bagażu osobistego. Cała kontrola była lekko śmieszna, bo kolejny już pan celnik zapytał nas skąd jesteśmy i czy nie wwozimy substancji niebezpiecznych... OK, nie ma to jak zaufanie do ludzi. Cała kontrola była jedną z przyjemniejszych (w porównaniu do np. kontroli na granicy syryjsko-jordańskiej gdzie wszystkie nasze rzeczy są wypieprzane z walizek jeśli akurat będziemy mieli nie farta) i umożliwiła mi zapoznanie się z podstawowymi zwrotami japońskimi zastępującymi wszelaką komunikację, t.j. sumimasen/arigato. Te dwa zwroty w połączeniu ze słówkami gomenasai, kombawa i paroma innymi powodują, że człowiek może porozumieć się w kraju kwitnącej wiśni prawie że idealnie i co najważniejsze nie wygląda się jak idiota-obcokrajowiec. Nawet jak nie wie się o czym mówi twój japoński rozmówca powtarzaj cały czas Hai, hai, hai a wszystko będzie dobrze. Nawet jeśli nie wiesz, co mówi do ciebie pan celnik..

Kolejny punkt - w końcu odbiór walizek. Ten moment zapadł mi w pamięci, gdyż było to moje pierwsze zetknięcie ze zjawiskiem, które można nazwać ukrytym bezrobociem. Jak to się dzieje, że Japonia, kraj zamieszkiwany przez 135 milionów ludzi oficjalnie ma próg bezrobocia na poziomie 5 procent? Rozwiązanie jest proste, choć wymaga sporo pieniędzy i pomysłowości. Zatrudniasz jak najwięcej osób do robienia małych zadań. Jako przykład można podać stację benzynową. W polskich warunkach na stacji może pracować od trzech do pięciu osób. Jedna przy nalewaniu paliwa, jedna przy kasie i jeszcze jedna na zaplecze bądź do pomocy. W Japonii na tej samej stacji benzynowej może pracować od dziesięciu do dwudziestu osób. I tak jeden pan będzie nalewał paliwo do twojego samochodu, drugi mył szyby a trzeci wycierał lusterka w twoim krążowniku szos i witał cię jak wysiądziesz z samochodu. A to wszystko jeszcze zanim wejdziesz na samą stację. Dlatego sytuacja przy taśmie bagażowej nie mogła być inna. Samą taśmę obsługiwało z pięć Pań, ubranych w nienaganne kombinezony, w barwach lotniska, z czego jedna przechadzała się powoli z tablicą jaki lot może odebrać bagaże, druga krzyczała informując po angielsku i japońsku, że bagaże można już odebrać, a trzecia biegała z delikatnymi bagażami, takimi jak tuba z wędkami szukając właściciela tychże wędek.

Dla człowieka z Europy Wschodniej był to istny cyrk. Wróć, kosmos. Nie, nie, nie. Kosmiczny cyrk, w który trudno mi było uwierzyć. Nie muszę chyba mówić, że dzięki wprowadzeniu takich technik odbiór bagażu zajął nam tylko pięć minut, dzięki czemu mogliśmy przystąpić do kolejnej czynności ekstremalnej - wymiany gotówki.

Wymiana gotówki w Japonii nie należy do najprostszych. Problem polega na tym, że działalność kantorów jest znacznie utrudniona, przez co liczba takich przybytków nie jest duża. Sytuacji nie poprawia fakt, jak bardzo restrykcyjna jest to procedura w japońskich bankach. Żeby wymienić gotówkę (jako obcokrajowiec)  w banku należy wypełnić specjalny formularz w języku angielskim i procedura ta musi być potwierdzona przez managera. PODOBNO tak to działa. Według mnie jest to straszak, który ma zniechęcić obcokrajowców to szukania kantorów na mieście, które w większości przypadków PODOBNO należą do Yakuzy i zachęcić do korzystania z kantorów na lotnisku. Jestem skłonny w to uwierzyć biorąc pod uwagę fakt, że kantory na lotniskach należą do dużych japońskich banków, ale nie zmienia to faktu, że i tu trzeba zmierzyć się z japońską papierkową robotą. Na początek podchodzimy do stoliczka, przy którym starszy Pan pyta, jaką walutę chcemy wymienić i w jakim języku chcemy dostać formularz (pyta o to mimo, że formularz jest tylko po angielsku bądź japońsku). Formularz sam w sobie jest dość ciekawą i pożyteczną rzeczą, gdyż ułatwia życie nie tylko nam ale i Panu/Pani w kantorze. Wpisujemy na nim kwotę oraz walutę jaką chcemy wymienić oraz w jakiej formie chcemy dostać pieniądze (tak, można poprosić o bilon, co w kraju pełnym automatów jest ważną sprawą). Zatem sama wymiana gotówki przy okienku jest już tylko formalnością co szczerze przyznam jest miłym zaskoczeniem.

Czy trzeba wymieniać gotówkę w Japonii? Ależ oczywiście. Jest to kraj mocno skodyfikowany i trzymający się zasad, zatem rzeczą niewyobrażalną dla sklepikarza na pasażu Namba jest byśmy próbowali zapłacić na przykład w dolarach. Jesteśmy w Japonii dlatego płać w Yenach. Zasada prosta i należy jej się trzymać.

Szczerze mówiąc wszelkie te formalności na lotnisku oraz wszelkie inne "questy" mające na celu ułatwienie nam poruszania się po Japonii lekko mnie zmęczyły, zatem wyjazd do hotelu w centrum Tokio uznałem za zbawienie. Zatem jeszcze tylko chwila i będziemy mogli odpocząć w hotelu.

Wait, jak to lotnisko znajduje się godzinę jazdy od Tokio?


No cóż, Tokio przybywamy!



W kolejnym wpisie  noc w Tokio, spotkanie z uber-sedesem, aklimatyzacja oraz typowo japoński posiłek ze stacji benzynowej.



JWG - Na japońskiej ziemi! (Lotnisko Narita)

By: Unknown on: 10/26/2013

24 października 2013

Tydzień. Tyle czasu minęło od mojego powrotu z Japonii. Bardzo ale to bardzo chciałem przez ten czas napisać cokolwiek o tym kraju, o tym jak się tam czułem i jakie przygody przeżyliśmy. Ale nie jestem w stanie. Przez ten cały czas od powrotu żyję w szoku kulturowym. I to nie bynajmniej po tym co tam zobaczyłem. Szok ten jest raczej związany z tym, czym przyszło mi się zmierzyć tutaj tuż po powrocie. Ktoś kiedyś powiedział, że my, jako kraj, jesteśmy sto lat za murzynami. Z całym szacunkiem ale jest to wielka szykana i to nie dla nas. Powróciwszy do rodzimego kraju, na nowo musiałem się zmierzyć z całą tą szarą rzeczywistością podlaną sosem z cwaniactwa i haseł pod tytułem "pies ogrodnika". Coś czego w Japonii nie ma aż na tak dużą skalę (przynajmniej napierwszyrzut oka).

Ktoś mógłby teraz zapytać - ej Gorky, to ta Japonia jest faktycznie taka łał, niesamowita i w ogóle? A te wszystkie dziwolągi, zwyczaje i show telewizyjne? Oni nie mogą być normalni?! 

No tak, nie sposób mi się z tym nie zgodzić. Podczas naszej podróży miałem okazję widzieć Japonię i tą drugą "Japonię" z call girl, salonami pachinko i klubami hostów na czele. Jednak mimo tej "ciemniejszej" strony człowiek wie, że znalazł się na drugim końcu świata. Jest to uczucie które trudno opisać. Może jest nim po prostu miłość jak nie do samego kraju to do ludzi, którzy go zamieszkują? Nawet mi trudno to wyjaśnić. Kto wie, może pod koniec pisania tego tekstu sam zrozumiem? Jednak zanim znalazłem się w Japonii czekała mnie długa droga.

 A dokładnie dwanaście tysięcy osiemset kilometrów, cztero-godzinne międzylądowanie w Dubaju i przelot przez 3 strefy czasowe. Miodzio..

Sam lot umila informacja ile kilometrów
i godzin jeszcze pozostało..
Sam wyjazd wyszedł lekko spontanicznie (dzięki wiadomej mi osobie, której będę jeszcze bardzo długo dziękował), nie należał do najdłuższych bo raptem 7 dni (osiem jeśli liczyć loty) i był zorganizowany przez Ecco Travel. Było warto? Ależ oczywiście, w czym bardzo duża zasługa pilota wycieczki (nieziemskiego Pana Pawła), dzięki któremu dało radę zobaczyć dwa razy więcej niż zaplanowało biuro. No i urwać się codziennie na miasto w celach.. nazwijmy to badawczych (socjolodzy już tak mają, że latają po mieście, jedzą to co miejscowi i robią dziwne zdjęcia... przynajmniej lubię tak sobie powtarzać). Tak więc o godzinie 14.45 byliśmy w samolocie linii Emirates na Okęciu oczekując na start.. 

Nie żebym narzekał, ale samolot nie jest moim ulubionym środkiem transportu. Łódź, skuter, pociąg, hulajnoga. Wszystko co ma koła i nie odrywa się od ziemi na dłużej jak 5 sekund jest lepsze niż poczciwy samolot. Oczywiście nie boję się latać. W końcu jak bym się dostał na drugi kraniec świata, gdyby nie samolot.. Jednak przed lotem tradycyjnie musiałem dwa razy sprawdzić gdzie znajduje się kamizelka, wyjście ewakuacyjne i czy w samolocie będą podawać drinki. Po upewnieniu się, że wszystkie te rzeczy znajdują się w samolocie, mogłem już na spokojnie zacząć martwić się o start i lądowanie samolotu, gdyby nie fakt, że sam start samolotu przespałem..

Osobisty system rozrywki
(czy jak to tam nazywają),
przyjemna sprawa i można
nadrobić filmowe zaległości
Kolejne pięć godzin minęło już szybko dzięki zabawie pokładowym systemem rozrywki (czy jak to nazywają), dzięki któremu obejrzałem zaległego Lone Ranger'a, pasażer przede mną przypadkiem zdradził mi końcówkę World War Z, no i miałem szansę pograć w starą wersję Tetrisa (bez udziwnień i jakiś zbędnych wodotrysków). W międzyczasie delektowałem się LOT-owskim cateringiem, pod postacią dwóch posiłków. Mimo tych wszystkich wygód nie obraziłem się na wieść o lądowaniu. Lądowaniu w najdroższym miejscu na świecie. Dubaju.

Fala ciepła, porównywalna z falą z uszkodzonego bojlera. To pierwsze co nas przywitało w Dubaju. Przyjemne (ale i lepkie) ciepełko, którego u nas nie było już od kilku(nastu) tygodniu. Od razu przeszliśmy do akcji oswajania się z rzeczywistością, którą można pokrótce opisać jako zdejmowanie z siebie kurtek i swetrów. W międzyczasie mieliśmy okazję objechać CAŁE lotnisko (dzięki awarii samolotu dostawczego DHL, który stał na samym środku przejazdu) i przejść przez odprawę. Przed nami stanął otworem świat bezcłowych towarów w wersji Deluxe Dubai.. W tej krainie mieliśmy ponad cztery godziny wolnego, oczekując na kolejny samolot.. 

Podobno Dubaj nocą zachwyca..
Well, jeśli ktoś kiedyś czuł się biedny, to lepiej żeby nie leciał do Dubaju.. Na pierwszy rzut oka samo lotnisko prezentuje się jak każde inne. Konstrukcja ze szkła i stali ciągnąca się na raptem... ponad trzy kilometry?! Mają rozmach, pomyślałem za pierwszym razem i za każdym kolejnym gdy znajdywałem różne swoiste smaczki made in Dubai. jak tabliczki z napisem "zapytaj obsługę, o specjalną złotą wersję telefonu!". Szkoda, że swoją czarną kartę kredytową zostawiłem w domu, bo sam bym kupił ze dwa... Zamiast tego czekał nas zakup dwóch zestawów kanapek w przybytku, który zwał się "Irish Classic Sandwich". Cena? Niecałe 25 euro za całość... Tak, tak, ponad 100 pln za cztery sandwiche, podane na talerzyku pełnym chipsów i dwie herbaty smakowe w butelce. Cena zobowiązuje zatem postanowiliśmy długo i namiętnie przerzuć każdy kawałek rzeczonych kanapek. W moim przypadku na pewno było by łatwiej gdybym nie wziął kurczaka po indyjsku (wersja hot Delii, która mogę dać słowo była więcej niż ostra). 

Mają rozmach, trzeba im przyznać...
Po wypłakaniu się nad lekko-pikantnym kurczakiem i skorzystaniu (kilkukrotnym by się odświeżyć) z łazienki, w której to Japończycy myli nogi i głowy (łącznie z suszeniem głowy pod suszarką do rąk), zasiedliśmy w samolocie do Tokio. Wielki Boeing oferował znacznie więcej niż lekko już starawy airbuss wliczając w to działającą klimatyzację i system rozrywki oferujący ponad 1000 filmów (mimo dziewięcio-godzinnego lotu i tak nie udało mi się obejrzeć szybkich i wściekłych 5). W takich warunkach przyszło nam podróżować przez kolejne 9 godzin, podczas których przelatywaliśmy nad Pekinem, Mount Everestem i Koreą (tą dobrą ale nie nad tą lepszą...). Do czasu kiedy na horyzncie zobaczyliśmy wybrzeże mieniące się tysiącem świateł.


To była właśnie Japonia.




W następnym wpisie - o pierwszych wrażeniach, toaletach-mechach i ogromie wielkiej tokijskiej metropolii.


krótka galeria:

Japońska Wyprawa Gorkiego - Początek (Dubai)

By: Unknown on: 10/24/2013

17 września 2013


Czy patrząc na powyższą grafikę bylibyście w stanie określić co to za kraj? A co by było gdybym poprosił was o wskazanie wielu krajów? Sądzimy, że coś tam wiemy o tych nieszczęsnych Bałkanach, ale gdy przychodzi co do czego to okazuje się, że praktycznie nie wiemy nic.

Bałkany po raz kolejny stały się miejscem, w którym postanowiliśmy spędzić wakacje, a przynajmniej spróbować. Czemu? Odpowiedź jest prosta - CENA. Wycieczka objazdowa kosztuje mniej niż wyprawa nad polskie morze. Tak niestety teraz wygląda polska wycieczkowa rzeczywistość. Przesadzam? Chyba nie bardzo, gdy spróbujemy znaleźć jakieś lokum nad morzem to 2 tysiące okazuje się nie wystarczającą sumą. Dlatego Bałkany.

I tak dochodzimy do momentu gdy już spakowani, trzymając plecaki z kanapkami przekraczamy autokarem polską granicę, zmierzając w kierunku krajów bałkańskich. Czy jest się czego obawiać? Chyba tylko jednej rzeczy - ignorancji.

Jadąc do Serbii, Chorwacji czy (od nie dawna) Bośni większość Polaków stereotypowo widzi nadal Jugosławię - krainę skąpaną w materacach i yugo-coli. Rzeczywistość ta jednak nigdy nie istniała i wygląda na to że nigdy nie nastąpi. Nacjonalistyczne zapędy niektórych krajów, różnice kulturowe i wpychanie łap tam gdzie nie trzeba przez siły trzecie czyni ten region najmniej stabilnym miejscem europy. I widocznie tak musi zostać, gdyż nikt na Bałkanach nie odpuści. Brzmi znajomo? Zupełnie jakby była mowa o Polakach?

Liczba podobieństw jest duża, i to nie tylko z wyglądu (piękne kobiety i ... nieogoleni mężczyźni) ale też z charakteru. Często słyszeliśmy "ludową" teorię jakoby Serbowie/Bośniacy/(inna nacja zamieszkująca kocioł bałkański) pochodzili z terenów współczesnej Polski, tylko w pewnym momencie było im za zimno i postanowili poszukać cieplejszych klimatów. Osobiście teoria ta bardzo mi się podoba i w genialny (i prosty) sposób pokazuje, że więcej nas łączy, niż dzieli. ALE.

Jak ze wszystkimi stereotypami i ludowymi powiedzonkami tak i tu trzeba uważać. Na początek proponował bym zdjąć różowe okulary i sięgnąć po kilka mądrych książek. Bo mimo tego, że kulturowo blisko nam do ludów bałkańskich, a język często zawiera podobne słowa i zwroty, tak zawsze należy pamiętać, że winić będziemy mogli tylko siebie gdy zatrzymamy się na środku ulicy w stolicy Serbii i nie będziemy potrafili z nikim się dogadać. Spryt nie zawsze wystarcza. Czasem potrzebna jest też wiedza. I to taka nie oparta na domysłach i stereotypach tylko na wiedzy empirycznej. A tą jak najlepiej wiadomo można nabyć tylko jadąc na rzekome Bałkany. No można też z książek. Ale to też moim zdaniem nie zawsza wystarcza.


Jest to wpis inspirowany naszą ostatnią wyprawą (powstała o godzinie 2.00). Na pewno napiszę więcej, bo region ten jest wyjątkowo ciekawy a jednocześnie Tajemniczy.

P.s. Wracam jak widać do pisania. Różne rzeczy.

Bałkany jakie są każdy widzi... Czyli jakie?

By: Unknown on: 9/17/2013

4 sierpnia 2013


Zwykle pisząc na tym blogu, cały wpis rozpoczynam od: "znów nie miałem zbyt wiele czasu i bla bla bla bla". Tak jest i tym razem, więc naturalnym było, że potrzebowałem odreagować. A można lepiej odreagować monotonię szarego życia niż idąc do kina? Pewnie tak, ale od dłuższego czasu chciałem iść na ten film.

RED 2 - emeryci dają znów czadu

By: Unknown on: 8/04/2013

8 maja 2013

Minecraft. Ta jedna magiczna nazwa w ciągu ostatnich dwóch lat stała się synonimem gry komputerowej XXI wieku. Czy tego chcieliśmy czy nie. Okazało się, że nie potrzeba setek tysięcy dolarów dla działu PR i 300 osób od level designu. Wystarczyła grupka przyjaciół-zapaleńców, która wspólnie postanowiła stworzyć grę inną. Inną w swoich założeniach, bo Minecraft to oczywiście nic innego jak "to samo" podane w nowym sosie. Tyle, że posypane tą wyjątkową "Magią". Magią która z każdym kolejnym update'em gdzieś przed nami ucieka.

Gdy 3 lata temu po raz pierwszy usłyszałem o grupie Mojang nic mi to nie mówiło. Ot kolejna grupka zapaleńców chcąca stworzyć grę. I to w mroźnej Skandynawii. Jednak o dziwo po kilku miesiącach ponownie o nich usłyszałem. Projekt zwany Minecraft nie wskórał w mojej opinii za wiele. Ot wirtualna wersja klocków lego, tyle że polane klimatem gier 8-bitowych. Czemu podchodziłem do tego tematu aż tak sceptycznie? Nikt wtedy nie przypuszczał, że gry w stylistyce retro (i te dziwne określenie Indie) wybiją się do growego mainstreamu na dłużej. Nikt nie sądził, że gra którą to sam gracz KREUJE będzie się cieszyć takim powodzeniem. Jak się jednak okazało (na szczęście) myliłem się, a gracze sami zaczęli tworzyć, zaskakując nie tylko innych graczy ale i samych twórców.

Minecraft nie byłby by taki jaki jest teraz, gdyby nie osoba Notcha. Enigmatyczny szef-szwed zawsze stawiał na kontakt z graczami i sam nim będąc wiedział jak powinien wyglądać przyszły "produkt". Nie zaskakuje was, że notabene gra, w która grają miliony, a setki osób osiągnęły sukces na YT zawdzięczają to kilku osobom ze studia Mojang? Inna sprawa, że programiści nie byli zostawieni sami sobie, w czym wielka zasługa fanów, którzy przez KILKANAŚCIE miesięcy brali udział w beta-testach. Czyli jednak można współpracować z graczami? Choć odbijało się też to na samej grze. Sam pamiętam moje zdziwienie gdy po prawie dwóch latach gra nadal zawierała dopisek [beta]. No ale jak widać był to konieczny zabieg i dopiero wraz z patchem 1.5 gra stała się pełnoprawną produkcją. Czy aby na pewno?

Patchy do Minecrafta było mnóstwo. I choć każdy z nich był na swój sposób potrzebny, tak zmiany jakie wraz z nimi zachodziły.. Już chyba nie za bardzo. W pewnym momencie można było odnieść wrażenie jakby to twórcy stali się zakładnikami graczy i poprawiali to czego oni najbardziej chcą. Nie będę tu wspominał o "wózkowej rewolucji" która to zlikwidowała możliwość budowania boostów ale raczej pęd dodawania to coraz nowego. Wygląda to tak jakby Mojang specjalnie starał się nas "zaskoczyć" czymś nowym. Szkoda, że są to najczęściej zmiany, które poniekąd wymuszają od nas byśmy zaczęli całą przygodę od nowa. A może tak ma być byśmy co jakiś czas zaczęli wszystko od nowa?

Minecraft to gra cudowna jednak chyba sami twórcy zaczęli się z w niej gubić. Po co przebudowywać ważne dla gry elementy skoro sam Notch pozwala graczom modować grę? Czy nie lepiej by było, żeby to gracze sami musieli popracować nad tym czego chcą a nie tylko wymagali od twórców? W końcu to też ludzie i też chcieliby zrealizować nowy projekt. I może chcieliby by nie była to kolejna wersja Minecrafta.

edit1 [gdzieś po drodze zgubiłem sens tego wpisu... uroki pisania nad ranem]

Minecraft powoli zjada się sam?

By: Unknown on: 5/08/2013

19 kwietnia 2013

Najstarszy numer PE jaki się u mnie zachował.
I pierwszy, który pamiętam na pamięć..
Ile osób zastanawia się, jak będzie wyglądało jego życie za 10 lat? Czy będę z kimś, gdzie będę pracował, coś studiował. A hobby? Nikt się nie zastanawia, co się z nim stanie. Przyjmujemy, że dorośniemy i zmienią się nasze priorytety.

Po dziesięciu latach nadal jestem graczem..

By: Unknown on: 4/19/2013

 
Copyright © gorky blog | Designed by Templateism.com | WPResearcher.com