23 grudnia 2013

JWG - Niewyspanie i spotkanie z metrem.

Święta już coraz bliżej, już w oddali słychać odgłos wielkiej ciężarówki Coli miażdżącej na swej drodze biednych kolędników i bezlitosny tłum walczący o ostatniego karpia w jakimś dużym supermarkecie. Zanim jednak ja sam oddam się w błogi stan świątecznej maniany (pomarzyć dobra rzecz), pora na kolejną część relacji z podróży do Japonii. Dziś o poranku gaijina i poruszaniu się metrem. Miłego czytania!


Godzina 5.00 
Z całych sił staram się nie patrzeć w kierunku okna, miejsca, z którego mimo zasuniętej kurtyny dobiegała łuna światła. Mimo szczerych chęci i przyzwyczajenia organizm z całych sił odrzucał sen. Niestety prędzej czy później musiało do tego dojść. Walki ze zmianą strefy czasowej.

Leniwie siedząc na łóżku, zastanawialiśmy się, co dalej. Mimo pokaźnej ilości jedzenia zakupionego dzień wcześniej nic już nie zostało, a ilość drobnych pieniędzy nie pozwalała na użycie automatów z dołu. Tak więc należało czekać. Czekać na śniadanie, które rozpoczynało się już od godziny 6.30.
Jak spożytkować 1,5 godziny rano w tokijskim hotelu? Oczywiście zacząć oglądać telewizję. 

Hotelowy telewizor nie należał do jakichś wybitnych cudów techniki (zero hologramów i obsługi gestami, to tylko Japonia, nie obca cywilizacja). Niezbyt płaski telewizor LCD, na oko sprzed 5-6 lat. To, co się rzucało w oczy, to oczywiście marka (zawsze japońska) oraz całe mnóstwo kabli i kabelków łączących telewizor z odtwarzaczem VoD i z tajemniczą dziurą w ścianie (pewnie antena/kablówka). Zadziwiające jak na tak rozwinięty kraj był fakt, że udało mi się odnaleźć tylko 6 kanałów telewizyjnych. Odrębną kwestię stanowiła zawartość tychże kanałów.

Najlepsza rzecz, jaką oglądaliśmy.
Królestwo dla tego, kto odnajdzie detektywa Hipstera
(nasza nazwa robocza).
Kilkukrotnie miałem już okazję oglądać japońskie programy, począwszy od talk-show, a skończywszy na programach rozrywkowych, podczas to których uczestnicy łamali sobie szczęki bądź tłukli się świetlówkami albo innym rodzajem żarówek. Zawsze jednak sądziłem, że jest to "creme de la creme", najgorsze z najgorszych stworzone tylko po to, by szokować, a poprzez szok przyciągać zainteresowanie. No i widzów. Jednak rano japońska telewizja na wszystkich kanałach serwowała coś, co można nazwać telewizją śniadaniową. Nic, tylko rozmowy, wywiady z gośćmi, przegląd prasy, a całość przeplatana reklamami, które pojawiają się bez zapowiedzi, w samym środku materiału.

Japońskie reklamy to temat na jeden albo nawet i dwa TYSIĄCE wpisów. Dla obcokrajowca każda jest dziwna na swój sposób, prezentując różne podejścia. Ja podczas swojego pobytu widziałem różne reklamy, zaczynając od Jean Reno przebranego za Doraemona sprzedającego samochody, a kończąc na śpiewającym i tańczącym bekonie. Idealnie w me gusta. Zwłaszcza o godzinie 5.15, czekając na hotelowe śniadanie.

Godzina 6.30
Jakimś cudem udało nam się jednak dotrwać do godziny 6.30. Cel - śniadanie. Wykonanie? Jak się okazało, nie było to zbyt proste. Powód - za mało stolików, za dużo Salarymanów. Niezbyt wielka część lobby hotelowego przerobiona na lunch room tonęła w szarawych garniturach. Większość osób wcinała z nieukrywaną chęcią śniadanie, które zapewne miało być zastrzykiem energii na resztę dnia. Dnia zapewne długiego, spędzonego w pracy za biurkiem bądź w delegacji. Zatem panowie i panie w nienagannych żakietach wcinali powoli kolejne pokłady ryżu i... parówek?

Parówki nie były jedyną zaskakującą dla mnie potrawą, której szczerze powiedziawszy nie bardzo się spodziewałem. Na dwóch stołach będących zaimprowizowanym szwedzkim stołem prezentowały się elektryczne garnki, w których przez cały czas grzał się ryż i zupa miso. Po drugiej stronie stały natomiast podgrzewane półmiski. Po lewej bardziej tradycyjnie: kiszonki z warzyw, sałatka, dwa rodzaje ryb i wiele rodzajów dodatków do ryżu. Po prawej natomiast smakołyki kuchni zachodniej: jajecznica (mocno ścięta), parówki, tosty i rogaliki z dżemem bądź czekoladą. I ta część stołu cieszyła się zainteresowaniem Japończyków. To znaczy połowicznie, bo większość tac wyglądało bardzo podobnie. W skład przeciętnej tacy wchodziła jajecznica nałożona obok bądź bezpośrednio na ryż oraz parówki i ketchup. Moja opinia? Raczej dziwny zestaw, ale są gusta i guściki, a co za tym idzie, sam zdecydowałem się na śniadanie w iście japońskim stylu, w którego skład musiały wejść zupa miso, ryż z posypką (posypka do ryżu to NAJLEPSZA RZECZ, jaką wymyślił przemysł kulinarny w Japonii) i rybą oraz sałatka polana sosem sojowym. A całość zakończona rogalikiem i japońską herbatą z czarki. Co prawda "upolowanie" herbaty nie należało do najprostszych zadań, ale jakimś cudem udało mi się rozgryźć elektryczny czajnik, którego nawet niektórzy Japończycy nie byli w stanie użyć. Jak tego dokonałem? Starą dobrą techniką o prostej nazwie "akcja-reakcja". Na czym ona polega? 

1. Należy odsunąć się od automatu o krok. 
2. Wciśnij guzik (im bardziej kolorowy, tym lepiej). 
3. Jest reakcja? Tak? Zadanie wykonane.
4. Nie? Naciśnij kolejny guzik. Powtarzać aż do osiągnięcia pożądanego efektu.

Gwarantuję, że dzięki tej metodzie uda Wam się rozgryźć większość maszyn. Albo ją wysadzić...

Rano okolica wyglądała zupełnie inaczej...
Po śniadaniu królów, a raczej cesarzy, przyszła pora opuścić hotel i ruszyć w miasto. CEL - największy kompleks świątynny w Tokio. Wykonanie? Znów niezbyt dobre, a to za sprawą transportu, z którego przyszło nam skorzystać. Przed nami pojawiła się wizja poruszania tokijskim metrem.

O japońskim metrze słyszałem tysiące historii i anegdot, a większość z nich opierała się na prostym schemacie:
obcokrajowiec + nieznajomość znaków/miasta = wtopa. 


Zatem nasza reakcja na widok mapy tokijskiego metra mogła być tylko jedna - co to ma być, do cholery...

Tokijskie metro to jedna z największych sieci kolejowo-komunikacyjnych na świecie. Mamy tu do czynienia nie tylko z kilkunastoma liniami metra, ale także kolei naziemnej oraz kolei tradycyjnej z kultowym już Shinkansenem na czele. A wszystko to poprzeplatane i łączące się w jedną, lekko chaotyczną całość. Niczym wielki talerz spaghetti ugotowanego przez szaleńca.

Po odnalezieniu na mapie stacji docelowej, od której dzieliło nas tylko kilka kilometrów oraz tylko jedna
Automatyczna bestia tylko w
języku japońskim.
przesiadka, przyszła pora na zakup biletu w automacie. Okazuje się, że nie jest to zbyt trudne zadanie, pod warunkiem, że nie chcemy zakupić biletu miesięcznego. Bilety jednorazowe najłatwiej kupować, patrząc na osobną mapkę zawierającą wysokość opłat za przejazd naniesionych na mapę i płacąc odpowiednią ilość jenów (w końcu jeny są podawane liczbami arabskimi ;).


Bramki czasem potrafią napsuć krwi.
Kolejny punkt programu to bramki. W przeciwieństwie np. do bramek w warszawskim czy paryskim metrze, przejście jest cały czas otwarte, a zamyka się dopiero, gdy ktoś nie użyje karty bądź nie przetnie biletu. Kompletna odwrotność i pełna mechanizacja, powiecie. Prawda jest jednak taka, że bramki zamyka pracownik metra, który cały czas kontroluje nas wzrokiem, czy aby  na pewno użyliśmy biletu..


Na szczęście i po angielsku..
Jeśli już sądzimy, że udało nam się i już nic nam nie stanie na drodze do celu, to jesteśmy w błędzie. I to ogromnym, gdyż przed nami największa radocha - poszukiwanie peronu i odpowiedniego toru. Ilość przejść, rozwidleń, schodów, to jest jakieś piekło! Tak jakby ktoś specjalnie zaprojektował kręte i małe tunele metra tylko po to, by wygubić połowę pasażerów, gdy ci będą szukać upragnionego pociągu. Na szczęście od kilku lat wszelkie oznaczenia oraz tablice świetlne pokazują kierunek trasy po angielsku, dzięki czemu nasza szansa na dotarcie do punktu docelowego niewątpliwie wzrosła.

Zatem wyposażeni w bilety przemieściliśmy się w kierunku peronu. 
Cel - kompleks świątynny.

Jednak o kotach, świątyniach, drogich dzielnicach i paradowaniu w yukacie po salonie Louis Vuittona w kolejnych wpisach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz