26 stycznia 2014

JWG - Harajuku (mekka hipsterów)

Do naszego pięknego kraju w końcu zawitała zima, racząc nas typowo zimową aurą i śniegiem, którego ilości przerażają naszych drogowców, jak i kolejarzy. Sorry, taki mamy przecież klimat, no nie? Mamy, co nie oznacza, że musi mi się taka pogoda podobać. Wolałbym już się pocić smażony przez słońce, tak jak to miało miejsce w Tokyo, niż liczyć na to, że tym razem mój autobus przyjedzie z mniejszym opóźnieniem niż 15 minut,  nie powodując tym faktem u mnie lekkiego odmrożenia nóg. Trzeba było zostać tam i prosić o azyl polityczny czy coś... Przynajmniej by teraz człowiek nie marzł, tylko pracował na zmywaku w jakiejś podejrzanej knajpce na Harajuku.



Właśnie, popularna kilka lat temu i wspominana nawet przez gazetę powyborczą dzielnica Harajuku. Dzielnica, o której słyszałem wiele, z czego tak naprawdę najwięcej pogłosek i legend głoszących, jakoby była to mekka cosplayerek, otaku i całej japońskiej menażerii indywiduów. Taką też miałem wizję tego miejsca, zanim tam dotarłem.

Zanim jednak dotarliśmy do tej dzielnicy, określanej przez przewodniki jako "posiadająca najlepsze butiki na świecie" (czytaj najdroższe), czekało nas jeszcze zwiedzanie Mauzoleum cesarza Meiji, które było kolejnym miejscem, do którego można byłoby z łatwością doczepić karteczkę MADE IN JAPAN. Słowami trudno przedstawić atmosferę, jaka panowała w tym kompleksie świątynnym, dlatego też zamieszczam galerię zdjęć z tego jakże malowniczego miejsca (pracuję też nad materiałem video).


Po ponad godzinie spędzonej w kompleksie przyświątynnym ruszyliśmy dalej w kierunku Harajuku. Nie była to droga długa, bo zaledwie 5 minut. Tyle wystarczyło, by dotrzeć spod pierwszej bramy Torii do kultowego mostku w Harajuku.

Na początek garść (taka mała garść, bo kto interesuje się Japonią, pewnie kojarzy Harajuku z cosplayem
i resztą subkultur). Harajuku było (i jest) zwykłą dzielnicą Tokyo, której jedynym znakiem rozpoznawczym był fakt, że znajdowało się tu wiele drogich butików z Armanim i resztą na czele. Pewnego jednak dnia do Harajuku zaczęły napływać w ilościach hurtowych cosplayerki, chcące się zapewne zaprezentować przed szerszą publiką, ale przede wszystkim poszpanować w swoim małym gronie. W pewnym momencie zaczęło jednak być ich na tyle dużo, że władze metra postanowiły specjalnie dla nich przebudować łazienki na stacji metra, by ułatwić im przygotowania do cosplay'u...

Dziś jednak mostek w Harajuku świeci pustkami, a po dawnych tłumach lolit i słodziuchnych kawaii dziewoj ślad zaginął. Może nie do końca zaginął, gdyż cosplayerki przeniosły się po prostu do innego miejsca. Harajuku było dobrą lokalizacją, w końcu posiada dużą stację przesiadkową metra, no i znajduje się niedaleko Shinjuku, dzielnicy będącej obecnie największą stacja przesiadkową, jednak gdy zamiast prezentować cosplay, musisz odganiać się od tłumów otaku i obcokrajowców, to znak, że należy poszukać nowej miejscówki.

Mówiąc wprost, byłem lekko niepocieszony. Byłem przygotowany na to, by robić setki zdjęć i z bliska poznać, czym jest cosplay w wydaniu japońskim. Jedank jedyne, co na mnie czekało, to pusta kładka i tłumy uczniów wychodzących ze stacji metra. Jednak nie poddawałem się, w końcu ta dzielnica ma na pewno coś więcej do zaoferowania niż tylko "kultowy mostek". I nie myliłem się.


Miejsce kolejnej zbiórki zostało zaplanowane przy następnej stacji
metra, co dla nas oznaczało swoistą grę terenową, którą można by nazwać "znajdź stację metra X w Tokyo". Na szczęście dostaliśmy limit czasu (1,5h) oraz odręcznie narysowaną (standard w Japonii) skserowaną mapkę. Cel nie był trudny do osiągnięcia, w końcu wystarczyło tylko dwa razy skręcić w lewo i dalej iść prosto po drodze, mijając wszystkie znane (i te mniej nam znane) butiki, w których ceny za skarpetki zaczynają się od 1000 PLN w górę. Oczywiście jednak my musieliśmy utrudnić sobie całe zadanie. W końcu moim celem było bliższe zbadanie dzielnicy Harajuku. Skręciliśmy zatem w pierwszą uliczkę w bok i naszym oczom ukazała się Mekka Hipsterów...


Nie, żebym miał coś do hipsterów, ba, sam czasem poprzez swoje zachowanie mógłbym pretendować do tej grupki społecznej, jednak to, co spotkaliśmy w Harajuku, na 100% może być uznawane za ich mekkę. Na początek trafiliśmy do niewielkiego pasażu handlowego oferującego rzeczy różne i dziwne, począwszy na smoczych kulach (TAK, smocze kule z Dragon Balla, po 700 jenów za sztukę), a skończywszy na przypinkach, trampkach, czapkach i T-shirtach z własnym nadrukiem. Centrum spersonalizowanej mody, i to w pigułce. Dalej już było tylko lepiej. Minęliśmy jeden maido kissaten (który był za drogi, by do niego chociaż zajrzeć, a szkoda, bo, jak się okaże, była to jedyna szansa), spożywczak (w którym kupiliśmy Onigiri i... Pocky) i trafiliśmy z powrotem do ciuchowego raju.

Słodki Bosze, ile tego było. Było tu chyba wszystko, czego tylko modowa blogerka mogłaby zapragnąć. Tureckie materiały? Yep. Indyjskie spodnie? Oczywiście. Francuskie buciki i perfumy? Żaden problem. Przemierzałem uliczkę za uliczką, wpatrując się w kolejne sklepowe futryny podziwiając, ile to można jeszcze wymyślić w sprawach mody. I tak ze 150 razy, bo mniej więcej tyle udało nam się naliczyć sklepików, zanim dotarliśmy z powrotem do głównej ulicy! Zanim jednak odnaleźliśmy stację metra, napotkaliśmy jeszcze na dwie ciekawe sytuacje.

Po dotarciu do głównej alei okazało się, że trafiliśmy na budowę, a dokładnie wyburzanie budynku, w związku z czym połowa chodnika była zablokowana, uniemożliwiając dotarcie na drugą stronę ulicy. Nie minęło jednak 5 sekund, jak obok nas wyłonił się starszy mężczyzna w stroju roboczym (przy czym nie przeszkadzało to w tym, by jego kombinezon był czysty, tak samo jak jego białe rękawiczki i hełm) i pomachując sygnalizatorem świetlnym, wskazał nam "objazd". Oczywiście jego rola nie zakończyła się na tym, że wskazał nam drogę, o nie, to by było za proste jak na Japonię. Przemiły Pan nie tylko wskazał nam drogę, ale także poprowadził nas, cały czas przepraszając za problem, oraz pożegnał pięknym ukłonem. A było to raptem 30 metrów...

Przez konieczność obejścia budowy znów znaleźliśmy się w bocznej alejce, szukając sposobu, by dotrzeć
do metra. Niespodziewanie zamiast metra naszym oczom ukazała się grupka ludzi nawołująca przechodniów do odwiedzenia nowo otwartego sklepu z żywnością. Oczywiście nie było szansy, by nas przegapili, i w ten oto sposób dwie minuty później zwiedzaliśmy już nowo co otwarty sklep w ręku, dzierżąc kupon rabatowy, a na karku mając japońską telewizję, która filmowała otwarcie sklepu.

Na początek wykonałem wyuczony już manewr wymijający kamerę i prezenterkę, którego
nauczyłem się u nas w kraju, uciekając przed kamerami telewizji śniadaniowych (takich jak Dzień Dobry TVN), i przemieściłem się na tył sklepu, po drodze oglądając 30 różnych gatunków makaronu oraz win śliwkowych. Sam sklep prezentował się cudownie, dla kogoś, kto uwielbia orientalne produkty takie jak włoski makaron czy sardele... Tak, ten sklep był odwróceniem tego, co można znaleźć u nas. Oczywiście były produkty japońskie (tony) takie jak już wspomniane makarony czy wino, ale było tu też mnóstwo produktów ściągniętych z Europy i sprzedawanych tu jako typowe rarytasy. W mojej opinii to, co było dobre, kosztowało wiele (za dużo), a to, co tańsze, to szczerze powiedziawszy było mocno przereklamowane. Chyba, że lubicie płacić 30 złotych za puszkę niemieckich sardynek. W takim wypadku żałujcie, że nie byliście w tym sklepie.

Nic nie kupując w przeogromnych delikatesach spożywczych, wróciliśmy do naszych poszukiwań metra. Musieliśmy je odnaleźć, by nie spóźnić się na kolejny punkt programu - herbatkę w Ginzie.



Ale o herbatce, paradowaniu w kimonach po salonie Gucciego w kolejnym wpisie!

PS. Pracuję obecnie nad kilkoma większymi projektami, których ukończenie da mi trochę czasu wolnego. Wtedy też pojawi się coś całkiem nowego!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz