Nie kupując nic w pantsu-automacie, szliśmy dalej wzdłuż stacji kolejowej, szukając czegoś bardziej pożytecznego niż automat dla zboczeńców stojący sobie na końcu ciemnej alejki. Ogólnie rzecz biorąc, tych ciemnych uliczek jest multum i nie działają na obcokrajowca pozytywnie. Coś jak ciemna alejka na Pradze czy w Nowym Yorku. Nie ważne, ile by mnie ludzie/policja przekonywali, że jest to bezpieczna okolica i nic mi się nie stanie, zawsze mam wątpliwości, czy faktycznie wszystko będzie ok. Mimo tego musieliśmy parę takich uliczek przejść (by skrócić sobię drogę), by w końcu dotrzeć do celu naszej wyprawy - sklepu seven/eleven.
Aktualnie sklepy te zmieniły nie tylko właściciela (jak się okazało, nie do końca, jest to po prostu holding) ale i nazwę, zatem teraz należy szukać seven&I holdings albo po prostu seven. Była to jedna z najbardziej rozpoznawalnych sieci sklepów odpowiadająca naszemu spożywczo-monopolowemu, która niedawno obchodziła rocznicę (pierwszy sklep otwarto już w latach 60-tych). Ciężko przyrównać to na nasze warunki, gdyż sklep taki przypomina bardziej dużą stację benzynową, gdzie można zakupić różnorakie alkohole, kanapki czy przekąski, niż nasz klasyczny spożywczak. W sklepach takich jak Seven czy Familly Mart możecie zapomnieć o zakupie półproduktów, z których ugotujecie sobie wieczorem obiadek. Prędzej kupicie gotowy dwudaniowy obiad zaprasowany hermetycznie na talerzu niż ziemniaki czy marchewkę. Co prawda niektóre warzywa i owoce można kupić, jak na przykład obraną małą marchewkę czy zafoliowane banany, ale nic powyżej dwóch sztuk raczej nie kupicie. Są tego dwa powody:
1. Przywiązanie do przesądów - Chcesz kupić kilka sztuk tego samego towaru? Masz chęć na spawkę onigiri czy kilka kanapek? OK, ale dwie albo jedną, bądź kilkanaście sztuk. Nie cztery. Czemu? Bo liczba cztery prawie identycznie jak słowo śmierć. Zatem nie kupicie nic w zestawie po cztery sztuki, co na dłuższą metę, uwierzcie mi, jest naprawdę upierdliwe..
2. Wszystko jest zapakowane. WSZYSTKO. Każdy produkt spożywczy jest tylko dla ciebie, czytaj - czysty i do zjedzenia oczywiście przez nas. Nieważne, co kupisz, musisz mieć warunki, by móc to zjeść w domu, w pracy, u koleżanki bez większego problemu. Zatem wszystko jest zapakowane hermetycznie, zawinięte w trzy folie i zapakowane w torbę (i to niejedną), a na dodatek dostajemy "narzędzia" umożliwiające nam zjedzenie naszego jedzonka. Najczęściej są to jednorazowe pałeczki, ale wielkokrotnie dostawaliśmy także wykałaczki, małe widelczyki do owoców, szpikulce drewniane do klusek, a nawet łyżki i łyżeczki. Wszystko dla wygody klienta. A tak, o widelcu zapomnijcie, ten zobaczyłem dopiero w restauracji w Osace. Ale o tym później.
Mangi. Mnóstwo mang, reprezentujące różne gatunki. |
Wyposażeni w koszyk przemierzaliśmy więc kolejne półki, szukając czegoś, co już znaliśmy i... nie było to proste. Wszystkie japońskie produkty, jakie poznałem w Europie, okazały się tanimi niemieckimi podróbkami.. A tutaj? Wszystko w innych opakowaniach podpisane własnymi Kanji.. Japonia rzuciła więc kolejne kłody pod nogi. Mimo tego udało nam się zrobić niezłe (i tanie) zakupy, w których skład wchodziły przede wszystkim tanie zestawy z sushi (przecenione po godzinie 20 i w przezroczystych opakowaniach), onigiri (gdyby w nocy zachciało się jeść, no i cena), dwie paczki Pocky (te same Pocky, na które pod koniec wyjazdu nie będę mógł już patrzeć) oraz herbata wyprodukowana przez Coca-cola Company i sok z japońskich jabłek. Wszystko fajnie, tylko czekało nas pierwsze (i nie ostatnie tego dnia) wyzwanie pod tytułem "dogadaj się i zapłać za zakupy". Gra ta w zależności od kraju potrafi mieć różny stopień trudności, a i reguły mogą się znacząco różnić. Dlatego zawsze byłem pod wrażeniem, gdy jakiemuś obcokrajowcowi udało się zrobić zakupy w Polsce, biorąc pod uwagę takie "aspekty" jak "Pan tu nie stał", czy "Mogę być winna grosika". Na dodatek próba dogadania się w innym języku niż polski czy łacina podwórkowa kończy się u nas zwykle porażką. Tak więc z pewną obawą podchodziłem do kasy, a w głowie pulsowała myśl: "Cholera, nic nie pamiętam z tego pokręconego języka!"
Na szczęście tym razem wszechświat raczył być dla mnie łaskawy, a kasę obsługiwał
Minęliśmy wiele ciekawych miejsc, które były kompletnie niewidoczne nocą.. |
Wychodząc ze sklepu, cały czas jeszcze lekko się kiwaliśmy, co zapewne było pozostałością po tych wszystkich ukłonach, jakie wymieniliśmy ze sprzedawcą. Postanowiliśmy, że pora, by powoli wracać do hotelu. Oczywiście znaleźć punkt B (sklep) to jedno, a wrócić do punktu A (hotel) to drugie. Dla osób, które nie znają miasta i są na wyjeździe, proponuję sprawdzoną technikę wracania po swoich śladach, czyli wrócić tak, jak się przyszło. Jeśli natomiast wolicie doznania ekstremalne, możecie, tak jak my, próbować wrócić inną drogą. TEORETYCZNIE plan był dobry, w końcu większość dzielnic tokijskich opiera się na planie okręgu (czasem kwadratu). Zatem jeśli cały czas będziemy iść w prawo bądź lewo, to powinniśmy wrócić do punktu startowego. To tyle w teorii. Czemu?
Bo większość ulic w Japonii nie ma nazw..
Mogłoby się to wydawać skrajnie nielogiczne, jednak faktycznie w Japonii ulice nie mają nazw. Tylko te większe, które u nas klasą odpowiadałyby alejom, posiadają nazwy. Druga kwestia utrudniająca nawigacje to brak logiki w numeracji budynków. Zatem idąc małą uliczką, możemy minąć dom o numerze 17, by zaraz minąć dom z numerem 117.. Kwestie tą starali się "naprawić" amerykanie podczas swej nazwijmy to "wizyty przyjacielskiej" po II wojnie światowej. Jednak od razu po ich "wyjeżdzie" (a tam, nigdy nie wyjechali i nadal stacjonują np. na Okinawie) Japończycy wrócili do dawnej numeracji polegającej na numeracji kolejnych to wybudowanych budynków. A ponieważ Tokyo zmienia się z prędkością 6-9 nowych budynków na 2-3 lata, bardzo trudno wprowadzić jakiś logiczny system.
Krążyliśmy zatem po "kwadracie", ciągle skręcając w lewo. Niestety pomimo punktów charakterystycznych widocznych z każdego miejsca (muzeum sumo) nadal krążyliśmy. Na pewno sprawę ułatwiłaby nam informacja, że muzeum, wokół którego chodzimy, to w rzeczywistości DWA muzea (muzeum sumo i muzeum EDO) oraz kompleks świątynny, które zlewają się nocą w jedną całość. Na szczęście wpadliśmy na rozwiązanie, którego nauczyliśmy się u nas - "jak nie wiesz, gdzie jesteś, to dojdź do rzeki, a wtedy już łatwo znaleźć most (który musi mieć nazwę i jest na mapie)". Przystąpiliśmy więc do zadania i po zaledwie 10 minutach byliśmy nad rzeką. Kolejny cel? Stacja metra/kolei. Trzeba pamiętać, że japońskie miasta nie mają centrum, jednakże większość życia miasta toczy się właśnie wokół stacji. Tak więc idąc wzdłuż linii kolejowej, z łatwością już wróciliśmy do hotelu. Bez mapy, bez brania taksówek (które są zabójczo drogie) i w dodatku w kompletnych ciemnościach dotarliśmy do hotelu, by spożyć naszą wymarzoną kolację z pudełek.
Nasze małe zakupy. |
Szkoda tylko, że przekonaliśmy się o tym już pięć godzin później..
O Bezsenności w Tokio, paradowaniu w yukacie i sklepie wszystko po 100 yenów w kolejnych wpisach.
BTW w międzyczasie miałem okazję zawitać w radiu WNET w tygodniku kulturalnym, opowiadając o Japonii i rzucając kilka rad dla osób, które chciały by się wybrać do Kraju Kwitnącej Wiśni. Dla chętnych, którzy chcieliby posłuchać (jak zjada mnie trema), link -> http://www.radiownet.pl/#/publikacje/podroz-do-kraju-wschodzacego-slonca .
JWG - w poszukiwaniu sklepu (Tokyo)
Views:
6
Category:
japońska wyprawa,
wyprawy
0 komentarze:
Prześlij komentarz