31 października 2013

JWG - Pierwsze spotkanie z washletem.

Po 20 godzinach lotu, zamieszaniach na trzech kolejnych lotniskach i przedarciu się przez papierkowe piekło rodem z japońskich horrorów w końcu opuściliśmy lotnisko Narita. Jechaliśmy z oszałamiającą prędkością 60km/h po autostradzie łączącej Naritę z Tokyo. Kierowca, opanowany starszy pan, widać nie zamierzał przekroczyć prędkości nawet o 1/10 kilometra i zdecydowanie jechał środkowym pasem, broń Boże nie chcąc złamać żadnego przepisu drogowego. Jakaś odmiana od naszego swojskiego drogowego piekła, pomyślałem.

Jadąc autokarem, nadszedł czas na jeden z najmniej ulubionych
Obwodnica jak obwodnica.
Nic nadzwyczajnego.
punktów programu wśród polskich wycieczek, t.j. zbieranie pieniędzy za wejścia i różne atrakcje. Tym razem (a, wierzcie mi, niejedno już widziałem) wszystko poszło sprawnie. Widać ludzie jadący do Japonii wiedzą, że niektóre rzeczy kosztują, i z tym faktem trzeba się pogodzić..

Taa, jasne. Wszyscy byli zadowoleni, bo kurs yena od kilku tygodni był spadkowy, dzięki czemu przyszło nam zapłacić mniej za bilety przejazdu i muzea. Kilka cyferek na giełdzie w dół, a jak cieszy szarego człowieczka z Europy Wschodniej..
Reszta drogi minęła nam równie dobrze, a spędziliśmy ją na oglądaniu widoków Tokyo z tokijskiej obwodnicy.

Szczerze powiedziawszy nic, czego u nas nie ma (póki co), nie zaobserwowałem. Ot betonowe struktury i niska zabudowa składająca się głównie z domków jednorodzinnych. Widok zmienił się dopiero, gdy wjechaliśmy na most i naszym oczom ukazała się piękna (rzecz sporna) panorama Tokio. Wraz z majestatyczną budowlą wysoką na kilkaset metrów. Tokio Tower! - zaczęliśmy krzyczeć z zachwytem i niedowierzaniem.

O tym, że to nie było Tokyo Tower, mieliśmy się dowiedzieć dopiero dwa dni później... Co nie przeszkadzało nam w dalszym ciągu podziwiać panoramy miasta. Majestatycznego Tokio skąpanego w... ciemni i korkach..

Nie wiem, jak to jest, ale w całej Japonii noc przychodzi bardzo szybko. Zapomnijcie o godzinnym, romantycznym zachodzie słońca. Wsiadasz do metra i, wysiadając dwie stacje dalej, może się okazać, że już wita cię wieczór. Nie muszę chyba mówić, że gdy tak szybko zmierzcha, to niezbyt łatwo jest się zaaklimatyzować szarym ludkom z Europy.

Sam korek, na który trafiliśmy, zjeżdżając z obwodnicy, nie trwał zbyt długo, więc po parunastu
minutach mogliśmy już zobaczyć swój hotel. Majestatyczne dzieło nowoczesnej architektury, o stu piętrach i... Tak naprawdę był to malutki, bo tylko dziewięciopiętrowy hotelik klasy salary man (czytaj: nic nadzwyczajnego). Ot hotel taki jak większość budowli w Tokio - wkomponowany w otoczenie i niezbyt wielki. O tym, że hotel nie należy do gigantów, mógł też świadczyć brak restauracji, a jedynie część lobby wydzielona na część jadalną. Pokoje też nie biły rekordów wielkości, co nie przeszkadzało im w tym, by były bardzo przestronne i dobrze rozplanowane. Jednym słowem było tam wszystko, czego mógłby potrzebować zmęczony salary man po całym męczącym dniu pracy [albo picia z szefem], aż do czasu kolejnego pociągu do domu.

Hotelowy pokoik.
Za oknem
olśniewający widok (t.j. ściana)..
Tak więc byliśmy już w hotelu i z kluczem w ręku szukaliśmy naszego pokoiku. Nie muszę chyba mówić, w jakim stanie jest człowiek po 20 godzinach podróży dwoma samolotami. Na dodatek sama pogoda w Japonii nie rozpieszczała nas, serwując nam niezmienne 29 stopni Celsjusza na dzień dobry (i to w październiku!). Łazienka w takich chwilach zaczyna przypominać raj utracony dla zmęczonego podróżnika.
Pokój znalazł się na ósmym piętrze na końcu korytarza, tuż obok wyjścia przeciwpożarowego, które nomen omen dawało okazję oglądania swoistej panoramy miasta. Jednak zbyt długie skupianie swej uwagi na drzwiach nie wchodziło w drogę. Tłum (a przynajmniej ja) skandował głośno: rozrywek, igrzysk i ŁAZIENKI!

Łazienka, jakby nie było, to ważny punkt programu, dlatego była to pierwsza rzecz, jakiej zaczęliśmy szukać wzrokiem tuż po wejściu do pokoju. Nie było to trudne, bo sam pokój miał na oko jakieś 18 metrów kwadratowych i tylko dwoje drzwi. Także prędko otworzyłem drugie drzwi i moim oczom ukazał się koszmar większości obcokrajowców. Japońska toaleta.

Nie byłbym sobą, gdybym w tym miejscu nie napisał paru słów o japońskiej toalecie. Cała historia zaczyna się w połowie XX wieku. Po II wojnie światowej do Japonii przyjeżdża duża ilość obcokrajowców, w czym prym wiodą Amerykanie (przede wszystkim żołnierze stacjonujący w samej Japonii, jak i ci mający krótką przerwę podczas swojej podróży zwanej później "krzewieniem pokoju i demokracji w krajach Dalekiego Wschodu", t.j. Korea i później Vietnam). Jak każdy człowiek, tak i ci, co jakiś czas musieli skorzystać z pewnego przybytku i napotykali... nazwijmy to różnicę kulturową. I to taką z kategorii dziura w ziemi. Jest to oczywiście wielkie uproszczenie, ale tak ludzie Zachodu po dziś dzień widzą tradycyjną toaletę, nazywaną u nas potocznie "na narciarza" bądź "na Małysza" [Procedury opisywać chyba nie muszę?].

Przed wyjazdem za granicę radzę jednak nie zapominać, że ten rodzaj łazienki występuje w wielu krajach (bardzo często na Bliskim Wschodzie, a także czasem... we Francji) ze względu na to, że jest to jeden z najbardziej higienicznych sposobów załatwiania swych potrzeb. Wracając jednak do Japończyków z XX wieku. Jak to często bywa, Japończyk będzie bardzo długo się starał, by klient był zadowolony. Dlatego też w większości europejskich hoteli (a przynajmniej tych, gdzie nocowali obcokrajowcy) zaczęto wstawiać muszle klozetowe na wzór amerykański. I tak ludzie z Zachodu byli zadowoleni, a sami Japończycy, zaintrygowani ceramicznymi przybytkami, zaczęli robić to, co chyba potrafią najlepiej. Zaczęli kombinować, jak to usprawnić.

W ten sposób po kilku latach konstrukcja toalety wyewoluowała w... Washlet. Co to jest, zapytacie? Otóż jest to połączenie (godne mecha) toalety z bidetem, połączone na japońską modłę i wymasterowane z czasem do granic absurdu. Ja sam na swej drodze miałem do czynienia z kilkoma popularnymi modelami washletów i uwierzcie, jest to coś, czego zapomnieć się nie da.

Tak więc stałem w łazience jak wmurowany, a przede mną stał normalny, nienadzwyczajny washlet
I will eat your soul!
Spokojnie nie taka bestia straszna jak
ją malują.
MADE IN JAPAN. Pewnie nie byłbym tak speszony, gdyby nie fakt, że pierwszy raz w życiu patrzyłem na kibel posiadający obok wbudowaną rączkę, na której to był rządek guzików i pokrętło. Tak więc siadać czy nie, zacząłem się zastanawiać. Oczywiście natura sama podpowiedziała i dwie sekundy później siedziałem już na (jak sie okazuje) niezbyt wielkim japońskim washlecie.
Nie wiem, jakim cudem, ale czułem pierwotny strach, taki, jaki starsi ludzie czują przed komputerami. Strach przed tym, żeby nie zepsuć tej skomplikowanej machiny. Na pewno na plus nie działał fakt, że od momentu w którym usiadłem, cały czas lała się woda... Jednak udało mi się zachować nerwy i po skorzystaniu z toalety postanowiłem rozszyfrować zagadkę toaletowej enigmy.

Najważniejsze to nie dać się zwariować i zachować zimne nerwy. Na pewno byłoby mi łatwiej, gdybym nie czytał tych wszystkich książek o Japonii, w których to autorzy opisują, jak to spazmatycznie wciskali różne guziki i nie wychodzili na tym najlepiej. Dlatego też chcąc wyjść naprzeciw światu zachodniemu i zmierzyć się z moją washletową przygodą, opiszę pokrótce coś, co nazwałem:

WASHLETOWA PROCEDURA:
KEEP CALM AND USE WASHLET


1. Zachowaj spokój. To tylko toaleta. A skoro znalazłeś ją w Japonii, to znaczy, że i tak za późno. I tak jesteś na nią skazany/skazana.

2. Usiądź normalnie, równomiernie pośladkami na desce i przygotuj się na SPŁUKIWANIE WODY (deska ma wbudowany czujnik i rozpozna, gdy ktoś na niej usiądzie). Większość toalet wykona coś, co można nazwać PREPARATION (zostanie spuszczona woda). Podczas tej procedury możesz na spokojnie skorzystać z toalety, gdyż i tak większość odgłosów zostanie zagłuszona przez toaletowy wodospad. Uwaga! W niektórych lepszych toaletach publicznych jest specjalny guzik uruchamiający specjalną sekwencję dźwiękową (wodospad, ptaki).

3. Rozkoszuj się widokiem łazienki/kabiny.

4. Jeśli uważasz, że nadeszła pora opuścić łazienkę, poszukaj guzika odpowiedzialnego za mycie. UWAGA, dla Pań i Panów są oddzielne guziki! Użycie nieodpowiedniego guzika na przykład przez Panów może skończyć się różnie ("uuu you touch my tra la la").

5. Niektóre toalety posiadają także funkcje suszenia, pozwalające na wysuszenie mytych wcześniej części ciała.

6. Odszukaj spłuczkę. Mimo dziwnych opowieści NIE ma na to przycisku. Szukaj zwykłej (na modłę amerykańską) wajchy bądź czujnika (należy dotknąć ręką).

Procedury 4 i 5 można ominąć, korzystając jak przeciętny barbarzyńca z Europy z papieru. (UWAGA: w Japonii czasem papieru brakuje. Zdarza się to bardzo rzadko, ale zdarza się! Nie ma co się dziwić, gdy weźmiemy pod uwagę, ile milionów ludzi mieszka w tym kraju)

Dodam także, że wiele toalet publicznych nie ma mydła i ręczników... Szanująca się dama/dżentelmen mają takie rzeczy przy sobie. Naprawdę...

Po przygodzie z toaletą i lekkim odświeżeniu się przy pomocy odświeżacza (odour-killer) mogliśmy wyruszyć na poszukiwania pożywienia.

Ale o poszukiwaniach jedzenia, o poruszaniu się po ciemku i gubieniu się w Tokio już w kolejnym wpisie.


Krótka fotogaleria galeria:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz