30 listopada 2013

JWG - Widzę automaty. Wszędzie automaty.

Do napisania kolejnego wpisu potrzebowałem dwa albo i trzy razy więcej czasu niż zwykle. Nie jest łatwo w sposób krótki spisać wszystko, co napotkałem w Japonii..
 Ah, ta Japonia. Nawet teraz, siedząc w warszawskim fast foodzie, wspominam z radością tamtą podróż. Podróż, która pozwoliła mi spojrzeć pod innym kątem nawet na takie banalne sprawy jak jedzenie. Tak więc jesteśmy z powrotem w Tokio, mamy wieczór i dwójkę Gaijinów wyruszających z hotelowego pokoju w poszukiwaniu zapasów. Dzień jak co dzień w mieście takim jak Tokyo.

Zanim wyszliśmy na miasto, postanowiliśmy raz jeszcze "przeszukać" hotel w poszukiwaniu ciekawostek i czegoś, co mogło by się przydać na później (czytaj - jedzenie). Brzmi trochę jak gra RPG? No cóż, 12 tysięcy kilometrów od domu człowiek woli upewnić się, że nie umrze z głodu, znajdzie jakiś ekwipunek albo nie ugryzie go jakieś zwierzę (WHAT Gorky.. mniej Grania - więcej pisania). Na szczęście Japonia to bardzo bezpieczny i normalny (czy aby na pewno?) kraj. No i jest to przede wszystkim bardzo rozwinięty kraj, o czym może świadczyć na przykład ilość maszyn vendingowych.

Jak mówią(iły) badania z 2005 roku o "industrializacji kraju i rozwoju usług" (czy jakoś tak, tytułu dokładnie nie pamiętam), na jednego mieszkańca Japonii przypada(ło) 3,5 automatu. Jeśli weźmiecie pod uwagę, że Japonię zamieszkuje ok. 135mln ludzi, to liczba ta wydaje się wam nierealna? Mnie też się wydawała do czasu, kiedy spotkałem się z automatami face-to-face. A spotkanie to nadeszło bardzo szybko, bo, jak się okazuje, nawet w hotelach są automaty.

To małe po lewej, automat z kartami do VOD. 
Spotkanie pierwszego stopnia odbyło się na 5. piętrze na hotelowym korytarzu. Przywitał nas rządek automatów o różnym asortymencie. Na początek mały automat wydający karty VOD. Chcesz obejrzeć film, serial bądź "coś ostrzejszego"? Nie ma problemu, wychodzisz na korytarz, kupujesz kartę, na której jest kod pod zdrapką, i już możesz śmigać po filmach 18+... to znaczy filmach dokumentalnych. Dobre rozwiązanie zapewniające swobodę i anonimowość (nikt ci nie dopisuje do rachunku niczego i człowiek nie musi się rumienić podczas płacenia za pokój..). Podobnie sprawa ma się z barkiem w pokojach, które są puste.. No bo i po co mają być pełne, skoro obok automatu na karty VOD jest automat z... PIWEM. 

PIWO!
TAK, automat pełen zimnego piwka i czegoś, co piwem jest tylko z nazwy (o KIRIN STRONG 8% jeszcze będę wspominał). Obok tych dóbr kolejne automaty, tym razem z kawą w puszkach i napojami energetycznymi. A jeszcze dalej dwa automaty z "mrożoną" herbatą. Choć nazwa "mrożona" kompletnie nie pasuje mi do tego, co widziałem i próbowałem. Są to raczej NORMALNE w smaku herbaty, które smakują tak, jakby ktoś zaparzył domową herbatkę i przelał ją sobie do butelki. Idealny smak, który nie jest przesłodzony i na dodatek odświeża niczym dobra kawa. Oczywiście, jak to z japońskim żarciem, i tu trzeba uważać, bo można nadziać się na takie "smakołyki" jak herbata z domieszką prosa czy soi. Da się to oczywiście wypić, ale, jak na gajdzińskie gusta przystało, nie jest to coś, co się wspomina ze smakiem. Tak więc staliśmy jak wryci, obserwując całą tę maszynerię, lekko niedowierzając. Człowiek czuje się, jakby przyjechał z Afryki albo jakiejś dziczy, w której sukcesem jest postawienie malutkiego automatu z kawą na uczelni. A tutaj? CAŁY rząd różnych towarów na wyciągnięcie ręki, i to bez wychodzenia z hotelu! Na dodatek ceny takie jak wszędzie (ok.120 -150 yenów za butelkę herbaty). Czy to był koniec? Jakżeby nie, zachęceni tym małym sukcesem zaczęliśmy sprawdzać każde piętro i natknęliśmy się na trzecim piętrze na... Automat z curry.

Aż ślinka leci..
To już był lekki szok. Automat z ciepłym jedzeniem, a w menu różne zupy i curry (akurat zup nie było za wiele - tylko Polacy mają tysiąc zup w menu) czy miso oraz wspomniane już CURRY. Samego curry naliczyliśmy z pięć rodzajów (z mięsem, mięsem, mięsem, mięsem... no dobra, z różnym rodzajem mięsa i różnymi sosami takimi jak Indie curry z kurczakiem - kolor ten sam). Jedyne, co mogło nas zniechęcić od wypróbowania tego monstrualnie dziwnego automatu, to cena. Nawet jak na standardy japońskie ponad 1000 Yenów to lekko za dużo. Postanowiliśmy zatem, że czas opuścić hotel i wybrać się w nieznane w poszukiwaniu pożywienia, które byłoby zjadliwe dla żołądka Gaijina z Europy Wschodniej.

To uczucie, gdy wychodzisz z hotelu w środku nieznanego kraju,zawsze jest takie samo. Lekki strach wymieszany z zaskoczeniem i niepewnością. Oczywiście wszystko zależy od osoby podróżnika i samego kraju. Łatwiej jest, gdy kraj jest bliżej naszej ojczyzny i jest w tym samym (bądź podobnym) kręgu kulturowym. Gorzej, jak jest się na drugim końcu świata i na dodatek nie zna się kompletnie języka i kultury. Faktu też nie ułatwia industrialna zabudowa i kompletne ciemności, które w Tokio są chyba jakąś porąbaną normą. Szliśmy więc tokijską ulicą w stronę, jak nam się wydawało, stacji, uzbrojeni jedynie w trochę wiedzy o kulturze japońskiej i niewielki zasób wiedzy socjologicznej. Musiało to wystarczyć, bo, jak się okazało, nikt przed wyjazdem nie ogarnął się na tyle, by pouczyć się japońskiego. Bez znajomości miasta, języka i znaków (a trzeba dodać, że KANJI są wszędzie) przemierzaliśmy po kolei kolejne tokijskie uliczki, napotykając po drodze na różne miejsca mniej bądź bardziej ciekawe. Na pierwszym miejscu tego wieczora uplasował się na pewno automat z... majteczkami.

Nie, nie moje zdjęcie. Szczerze, aż
głupio bym się czuł robiąc takiej maszynie
zdjęcie.. Ale polecam zajrzeć do internetu.
Można tam znaleźć fotki
 takie jak powyżej.. Te akurat są nowe..
CHYBA..
Jest to jedna z tych wielu rzeczy, w które człowiek nie wierzy, póki nie pojedzie do Japonii. Jeśli jesteście ciekaw, cóż to takiego, to śpieszę z wyjaśnieniami. Jest to automat jak każdy inny, z tą różnicą, że w środku zamiast napojów czy gadżetów z anime czy jakiejś innej serii są małe hermetycznie zamknięte paczuszki. Zawartość to oczywiście (Gorky, to nie takie oczywiste..) majteczki, które były wcześniej noszone... Jakby tego było mało, obok każdej paczuszki jest zdjęcie "Kawaii" dziewoi, która wcześniej miała na sobie ten "towar".

Jeśli sądzicie, że nikt tego nie kupuje, to jesteście w błędzie. I to dużym. Jest to dziwny, ba, cholernie dziwny fetysz, którego na szczęście nie ogarniam i na pewno nie chcę ogarniać, ale Japończycy lubią to. I to lubią przez duże L. Majtkowy fetysz jest chyba jednym z największych, tuż obok stóp, no i oczywiście piersi. Stąd też pojawiająca się w dużej ilości anime/mang motyw majtek czy nawet specjalne żabie ujęcie wprost na wielokolorowe bądź klasyczne białe pantsu.. Tak więc za mną był już pierwszy freak-point na mojej freak-liście.


No dobrze, ale gdzie ten sklep? O tym oczywiście w kolejnym wpisie.
[Zamiast sklepu znaleźliśmy dwustuletnią świątynię..]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz